Idę sam przez las.
Jest gorący jesienny dzień; promyki słońca przebijają się przez żółknące
liście. Mam koszyk w połowie zapełniony
grzybami. Gałązki trzaskają wesoło pod
nogami. Jestem w dobrym nastroju.
Nie zauważam tego od razu, ale las powoli
gęstnieje. Krok po kroku, drzewko po
drzewku, gałązka po gałązce. Robi się ciemniej; słońce powoli znika i wkrada się chłód. Kolory ciemnieją. Znikają radosne pomarańcz, żółć i czerwień; wkracza ponura szarość, brąz i czerń. Jak
nadchodzący smutek, otacza mnie lekka mgła. Wpierw tego nie rejestruję i dalej spaceruję
beztrosko, wchodząc głębiej i głębiej. Ale
mgła gęstnieje. Drzewa też. Kolory ciemnieją. Temperatura dalej spada. Gdy zauważam co się dzieje, jest już za
późno. Mgła otacza mnie ze wszystkich stron
jak ciężka gruba pajęczyna. Nie wiem
gdzie jestem. Nic nie widzę. Wilgoć.
Chłód. Gęsty, lepki kokon
mgły. Głucha cisza. Słyszę tylko swój oddech. Nie wiem gdzie się ruszyć. Boję się.
Powoli z oddali wyłania się dźwięk. Na początku nie mogę go zidentyfikować, ale
powoli rozpoznaję: to kobiecy głos. Nie mogę
wyłowić słów, lecz po chwili skupienia rozpoznaję. Marek...
Marek… Ktoś chyba woła me imię. Zaraz.
Serce przyspiesza. Ten głos jest
mi jakby znany… Ruszam w tym kierunku… coraz szybciej… wpadam
na drzewa… ostre i twarde gałęzie rysują mi twarz… potykam się o korzenie, upadam
na ziemię… podnoszę się, idę dalej w kierunku głosu… Marek…. Marek…
Wchodzę w gęstą, wysoką zaroszoną trawę…
drzewa zniknęły…. nic nie widzę…. Pod nogami, pod ściółką, chlupocze woda…. Marek…. Marek…. słyszę coraz głośniej ze
wszystkich stron… nie wiem gdzie iść. Stoję,
rozglądam się bezradnie…ale nie widzę nic.
Ściana mgły.
Słyszę zbliżające się kroki... Lekkie, kobiece… Marek! Tu jesteś! Tyle Cię
szukałam!. Serce zadudniło jak
dzwon. Już wiem. Odwracam się.
Nie, nie może być… To ONA. Stoję
i patrzę. Ona stoi i patrzy. Czuję przypływ adrenaliny, w głowie mi się
zakręciło. Osłabłem. Nie wiem gdzie jestem i kiedy. Ostatnie lata śmignęły mi przed oczyma w
sekundę.
Iza? Uśmiechnęła
się tylko. Marek! Wciąż w to nie
wierzę. To niemożliwe. Iza! Iza! Tyle Cię szukałem! jesteś! Jesteś! JESTEŚ! Cieszę się całym sobą; radość rodzi się gdzieś wewnątrz, gdzie nigdy jej nie czułem.
Rzucamy się sobie w ramiona. Mam łzy w oczach. Tulę ją mocno do siebie. Iza! Czuję jej zapach w nozdrzach, na klatce jej
miękką pierś… Głaskam jej twarz… jej włosy… jej ciało… Wszystko mi się przypomina.
Iza! – szepczę. Iza! Nie wierzę. Nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć. Ona też ma łzy w oczach. Płacze.
Marek! Płaczemy ze szczęścia. Śmiejemy się, całujemy... Skaczemy po łące…
we mgle… jestem znów szczęśliwy. Jestem znów kompletny. Wszystko już jest dobrze. Już wszystko zawsze będzie dobrze. Już wszystko ma sens. Już nic więcej nie chcę. Już świat ma sens. Ja już Cię nigdy nigdzie nie puszczę – szepcę
między pocałunkami. Patrzymy się sobie głęboko w oczy. Całuję ją po policzkach, po oczach, po nosku. Nie wierzę, że świat znów ma sens.
Niepokoi mnie mgła dokoła. Chwytam ją mocno za rękę. Odwracam się i zaczynam wracać. Chodźmy
do domu. Jej dłoń mi się
wyślizguje. Stanąłem i odwracam
się. Długa chwila milczenia. Mgła się powoli rozrzedza. Patrzę się na nią, ale coś jest nie tak. Spoważniała.
Chodź, idziemy - mówię. Wyciągam dłoń.
Ona się nie rusza.
Ja już muszę iść – mówi cicho. Słucham?
- pytam. Gdzie? Iść gdzie? Nie wierzę, nie dopuszczam, to pomyłka. No
chodź. Ale powoli czuję, że nigdzie
nie idziemy. Ona opuszcza wzrok. Przepraszam
– mówi. Unosi się lekko jak duszek, jak
rusałka wodna i odpływa dalej we mgłę. Tak bardzo przepraszam. Zaczyna do mnie docierać. Nie wierzę.
Iza! - krzyczę. Iza! Zaczynam
biec w jej kierunku, ale nie mogę. Iza, wracaj, błagam Cię! Nogi mam takie ciężkie. Nie mogę iść.
Grzęznę w błocie, we mgle, w smutku. Nie mogę się ruszyć a ona coraz dalej. Nie
mogę zostać - mówi smutnie. Muszę już iść.
To po co wróciłaś! - krzyczę.
Po co! Po co! Po co! Padam na kolana i wyję wściekły na nią, na drzewa, na mgłę. Po co
wróciłaś! Po co znów to wszystko? Ja tego nie przeżyję! Nie jeszcze raz! Po co! Już nie walczę. Leżę w rosie, w błocie, łkam.
Podnoszę głowę i widzę ją po raz ostatni. Jeszcze unosi się nade mną. Widzę ją piękną jak nigdy. Jej piękną twarz. Jej głebokie ciemne oczy. Łzy. Iza kuca nade mną i głaszcze mnie po twarzy. Ma taką gładką skórę. Tak kojący jest jej dotyk. Uspakajam się. Chwytam ją za dłoń i pieszczę, ale ta powoli rozpływa się w powietrzu i znika. Nie odchodź - cedzę przez zęby do siebie. Przez chwilę widzę jej zarys w powietrzu, lecz po chwili podmuch wiatru ją rozmywa. Po co do mnie przyszłaś, kochana, po co - mruczę do siebie. Słyszę tylko kojący szum wiatru. Mgła ustępuję i pojawia się słonko. Wróciły kolory i szczebiot ptaków. Nagle przy większym podmuchu wiatru słyszę ten szept, ten kochany szept By zobaczyć
Cię raz jeszcze. By Cię powąchać. By nigdy nie
zapomnieć.Twych oczu. By się z Tobą na zawsze
pożegnać… Żegnaj, kochany.
Budzę się w
środku nocy. Dwa lata temu śnił mi się
dokładnie ten sam sen. Wówczas byłem na
konferencji w Wiedniu. Do dziś pamiętam
ten zegar. Czarna noc, czarny pokój, czarny
sen, tylko 3:23 a.m. świecąca się złowieszczo na czerwono na stoliku
nocnym. Czerwone cyferki wyrzynające się
z czerni nocy. Chciałem iść spać, ale
nie mogłem usnąć, sen wstrząsnął mną jak żaden inny. Przez pół nocy borykałem się co zrobić. Nie
napiszę do niej. Nie po to trzy lata wcześniej wyrwałem ją z korzeniami ze swojego życia, zerwałem wszelki kontakt, aby
teraz się z nią kontaktować. Nie po to
cierpiałem, płakałem, kasowałem nieprzeczytane maile, darłem i paliłem nieprzeczytane
listy, aby teraz wyciągnąć dłoń.
Ale co mógł ten
sen oznaczać? Z chwilą, gdy pomyślałem,
że umarła, że zginęła, że już nie żyje, nie miałem wyjścia. Wściekły na własną niemoc wymacałem Blackberry
na stoliku nocnym i napisałem w nocy dwa zdania. Pierwsze i ostatnie dwa zdania jakie do niej napisałem w ciągu ostatnich pięciu lat. Przepraszam,
że piszę, ale miałem straszny, straszny sen. Czy u
Ciebie wszystko w porządku? Odpowiedź
przyszła pod dwóch minutach. Nie odpisałem. Uspokojony położyłem się w łóżku, ale tej nocy już nie usnąłem. To było dokładnie dwa lata temu, co do tygodnia.
Gdy się wczoraj
obudziłem, wrażenie już nie to. Już nie
napisałem. Już nie chcę wiedzieć. Po pięciu latach, korzenie które we mnie
wpuściła wszystkie uschły. Resztę wyrwałem. Remisji choroby
nie było. Paniki też nie. Usnąłem szybko i bezproblemowo.
Dokładnie 5 lat
temu żegnałem ją, po uroczystych zaręczynach w Paryżu na lotnisku w
Amsterdamie. Byłem szczęśliwy;
zaczynałem nowy rozdział w życiu. Gdy
się żegnaliśmy, płakała rzewnie, jak w moim śnie dwa i pięć lat później. Być może ona wówczas już wiedziała i już
podjęła decyzje. Być może myślała, że –
zgodnie z jej decyzją, o której jeszcze nie wiedziałem – widzimy się po raz ostatni. Nie mogła wiedzieć, że zobaczymy się raz jeszcze. Że w przypływie
desperacji, rzucę pracę i polecę kilka tysięcy kilometrów na drugi koniec
świata, by ratować coś, czego ratować się już nie dało. Reanimować coś, co zmarło śmiercią naturalną,
lecz wciąż tragiczną, wiele miesięcy wcześniej.
O zaręczynach nikt się nigdy nie dowiedział. Nikomu nie powiedziała. Poroniła je zaraz po zapłodnieniu.
Ale ten blog nie
ma być o przeszłości. Dalej już tylko
przyszłość.
Mocny Tekst. Wygląda dosyć interesująco.
ReplyDeleteMój blog: https://twister24.pl