Od kilku miesięcy staram się
zabić, udusić, otruć miłość, która bez wzajemności narodziła się w pewnym ufnym
i spragnionym sercu.
Dopiero jak to napisałem – kawa na
ławę: „zabić uczucie” – poczułem
pełny ciężar i okropność tego zwrotu. Zabić.
Morderca czyhający w mroku, w czarnych rękawiczkach, by zaciągnąć w
krzaki nad rzeką swą krzyczącą i szarpiącą się ofiarę, by potem zaszlachtować ją
w ciemności, w tajemnicy przed światem. Jak
ojciec niechcianego dziecka, który prowadzi swą młodziutką przestraszoną
dziewczynę na zabieg do ginekologa.
Niechciany wynik durnych
romansów, tanich bajerów, alkoholu, upojnych nocy i dni. Mimo, że ten dzidziuś nie zakiełkował w jej łonie,
lecz w sercu, też ma prawo do życia, do walki o tlen. Malutki, jednokomórkowy organizm, malutkie
uczucie – też zaczęło rosnąć, dzielić się, pochłaniać pożywienie i powietrze,
coraz więcej wymagać. Brzemienna
uczuciem matka, stawała się coraz bardziej wymagająca. A dziecko ciągle rosło, oddychało,
kopało. Mnożące się wymagania matki –
spragnionej miłości, związku, małżeństwa, rodziny, normalności – dowodziły jak
nasz dzidziuś w jej sercu dojrzewa, rośnie.
W końcu – jak w późnym miesiącu ciąży – rosnącego brzucha matki nie
można już było ignorować. Był zbyt
wydatny, zbyt ciężki, zbyt dojrzały, by udawać, że go nie ma. A matka, jak z dzieckiem, niepokoiła się
brakiem przygotowań do narodzin. Nie
było małych i ciepłych ubranek, w które można by odziać nasze uczucie, naszą
miłość. Nie było kolebki, w której można
by ją kołysać i lulać do snu w chłodne, zimowy wieczory. Więc rosły roszczenia, pretensje,
oczekiwania. W końcu nadszedł ten
moment, gdy rozumiałem. To dziecko, tą
miłość która narodziła się w jej sercu, muszę zabić.
Poznaliśmy się wiele księżyców temu
na konferencji branżowej. Wstyd
powiedzieć, jak przedmiotowo podświadomość męska analizuje płeć piękną, lecz z tego
pierwszego spotkania dwa szczegóły – ustalone w pierwszych kilku sekundach – utknęły
mi w pamięci. Starannie chowany za
kilkoma warstwami biurowej odzieży wydatny biust i niebieściutkie, jak płytkie
egzotyczne wakacyjne morze, oczka. Jakie Ty masz piękne niebieskie oczy - powiedziałem
niby od niechcenia – nalewając sobie kawę – dopiero co poznanej dziewczynie. Nasze spojrzenia spotkały się, zaiskrzyły,
wywołując burzę neuronów, aminokwasów, hormonów, bicie serca. Gdy spłoszona, zawstydzona i podbudzona tymi
kilkoma słowami spuściła wzrok rumieniąc się, wiedziałem już, że wkrótce będę
podziwiał jej inne uroki. A, jak się
okazało wśród późniejszych westchnień i pomrukiwań, podczas gwieździstych nocy
i bezwzględnie jasnych poranków, uroków tych było wiele.
Była młodziutka, niewinna,
zadziorna. Nasza pierwsza rozmowa
popłynęła z marszu jak górski potok: burzliwa, wartka, łamiąca wszystkie
napotykane przeszkody. Rozbijając się o
kamienie rozpryskiwała na strony, mocząc radością i śmiechem stojących dokoła
ludzi, aby z marszu popłynąć dalej do celu, jeszcze szybciej, jeszcze prężniej,
jeszcze bardziej zdeterminowana. Ostre
zakręty, przeszkody wodne i wodospady.
Po wymianie kilku maili i telefonów, wypłynęła na równinę szerokim
wolnym nurtem na Placu Trzech Krzyży, gdzie wieczorną porą zobaczyłem ją po raz
pierwszy w pełnej okazałości. Była
piękna, delikatna jak poranna rosa, nie z tej planety. Była sto razy ponętniejsza i kwitnąca niż
kiedykolwiek przypuszczałem. Gdy dużo
później, którymś późnym wieczorem, spytałem – głaszcząc leniwie jej nagą i
wciąż gorącą skórę, zasypując ją drobnymi pocałunkami, nie mogąc nadziwić się
jak piękne i delikatne jest jej ciało, twarz, piersi – gdzie chowała te cuda
gdy się widzieliśmy po raz pierwszy na konferencji, odparła, że chowa je przed
głodnymi tekstami, starczym podrywem i chamskimi podjazdami przełożonych i kolegów
z pracy.
Z zadumą odkrywam, że całkiem niedawno
był moment, gdy wydawało mi się, że jestem na prostej drodze do szczęścia, do
szału endorfin, do miłości. Ale zza
dalekich gór, nadciągał zimny, bezuczuciowy wiatr. Gdy po kilku miesiącach spotkań zauważyłem z
niepokojem, że nie rodzi się we mnie żadne nowe uczucie, że oprócz pożądania, ciepłej
sympatii i ckliwości, wciąż nie czuję motylków w brzuchu, nawet gąsienice nie
pełzną szukając ciepłego miejsca na kokon, spisałem to na chwilowy brak
warunków. W końcu miłość – jak
najdelikatniejsza roślinka – potrzebuje klimatu. Ciepła.
Dwutlenku węgla za dnia i tlenu w nocy.
Wilgoci. Wody. Minerałów w glebie. Potrzebuje też czasu. Musi zakiełkować. Wyrosnąć.
Puścić pędy. Zakwitnąć. To nie dzieje się z nocy na noc. Może już ziarenko puściło i lada chwila
delikatny, chwiejny, nagi i blady cieniutki pęd wybije się ziemi aby wkrótce
wyrosnąć na silne i piękne drzewo? Więc
czekałem. Czekałem. I czekałem.
Ale nic nie kiełkowało. Po roku już
wiedziałem, że z tego ziarenka nic nie wyrośnie. Miłości wciąż brak.
Mężczyzna w późnej trzydziestce, mający
młodą, dwudziestokilkuletnią kochankę, którą pożąda, lecz której nie kocha? Czy mogłem wpaść w coś bardziej sztampowego,
trywialnego, obrzydliwego ?
Czy kontynuować ten romans w nieskończoność? Przynajmniej tak długo aż przyjemność cielesna
się nie wypali, aż jej delikatna skóra nie przestanie na mnie działać, aż jej
kibić nie przestanie wysłać do mych lędźwi sobie tylko wiadomych, jasnych dla
nich czytelnych i chętnie odbieranych sygnałów? Czy też może zwolnić siebie i ją z tego
ciężaru, z tego gnijącego i coraz bardziej śmierdzącego układu, który i tak nas
kiedyś przytłoczy? Wiedziałem, że jeżeli
zależy mi na jej dobru – a zależało – to musiałem ją puścić wolno. If you
love somebody, set them free. Jest
młoda, piękna, delikatna, a najsłodsze lata – jak dojrzałe gruszki – jeszcze
przed nią. Że miałaby chętnych
widziałem. Kelner zaglądający w dekolt przy
zamówieniu. Taksówkarz obmacujący
spojrzeniem nogi przy wydawaniu reszty.
Kontrahent, który – nie wiedząc, że się znamy – powiedział Pan będzie wiedział, że to ona, bo jej się nie zapomina. Koledzy z pracy. Ta kobieta ma wszystko czego potrzeba, abyś
być szczęśliwą. Jest piękna, delikatna,
wykształcona, inteligentna i ma poczucie humoru. Dlaczego jej nie kocham? Nie wiem. Ale nie mogę jej ukraść najlepszego okresu w
życiu, pory tarła, godów i kwitnięcia na jałowy związek. Musiałem ją wypuścić na wolność. Musiałem ją uwolnić od siebie.
Jak zerwać? Tak lubię tą dziewczynę, tak dobrze jej
życzę, tak chciałbym być w jej życiu, aby rozmawiać, żartować, obserwować,
pomagać. Nie chcę znikać z jej życia,
tracić jej z pola widzenia. Po co
zabijać coś w całości, tylko dlatego, że przybrało trochę złe wymiary, inny
kształt, inny kolor sierści, niż byśmy sobie tego życzyli? Odkryłem, że nie można ludzi, jak zużytych
ubrań, po prostu nosić na inne okazje.
Zamiast na pokaz do stylowych klubów, nosić ich na leniwe i przytulne
popołudnia w ogrodzie. Chciałem być
właśnie takim starym swetrem, który Iza uwielbiałaby nosić na długie weekendowe
spacery to lasu. Okazało się to jednak niemożliwe. Zużyty i niekochający facet, jak za ciasna
spódnica czy kurczące się spodnie, stał się wrogiem.
Są ponoć dwie szkoły
zrywania. Według pierwszej, skoro tyle
czasu łączyło nas uczucie, poranna głupawka, najintymniejsze chwile, skoro tak
często razem łapaliśmy oddech po chwilach uniesień, spijaliśmy z siebie
kropelki potu, gdy ogień nas łączący się w końcu wypali zobowiązani jesteśmy do
wzajemnego szacunku, czułości i troski. Druga
zakłada, że nic sobie nie jesteśmy winni i traktujemy się jak obce sobie osoby. Magicznie zapominamy, że ona panicznie boi
się pająków i widząc je, wrzeszczy z przerażeniem w rozbrajający sposób, a on
słodzi półtorej łyżeczki cukru, a kawę lubi czarna, a bieliznę białą. Że on lubi wolny, czuły rytm, a ona uwielbia
jego kilkudniowy zarost, który ją tak zmysłowo drapie po udach. Rozstając się, nienawidzą się. Nie chcą się znać, nie dzwonią, nie
patrzą.
Jak się dopiero musiałem nauczyć
– to właśnie ten pierwszy typ rozstania, pozornie niewinny i dojrzały, może się
ciągnąć latami, powodując trwałe uszkodzenie tkanek i uczuć, nigdy nie gojące
się i wiecznie ropiejące emocjonalne rany, strupy zrywane przy każdym spotkaniu
czy rozmowie, wrzody na duszy, które nigdy nie mają czasu się zagoić. Skoro jesteśmy przyjaciółmi, to możemy się
widywać. Rozmawiać. Pisać.
Jakby nigdy nic, wzajemnie możemy udawać przed sobą, że nie pogrążamy
się, że nie boli jej jego szczęście z nową, młodszą dziewczyną, a on się
cieszy, że jej nowy facet właśnie dostał promocję. Gangrena uczuciowa zżera wnętrze i tylko amputacja
serca ratuje nas przed śmiercią. Ten drugi
typ zerwania jest gwałtowny, ciężki, bez znieczulenia. Nie
kocham Cię. Rozpoczęłam nowe życie i Ty nie jesteś jego częścią. Poznałem
nową dziewczynę, która mnie zaspakaja i odchodzę. W walizkach wynoszonych ze wspólnego
mieszkania wynosimy całą przeszłość, której nikt już nigdy nie widzi. Ciężkie pobicie skutkujące wieloma emocjonalnymi
złamaniami, ale za to goi się po kilku tygodniach, miesiącach. Po strasznym bólu, pobity człowiek – pozostawiony
samotnie w ciemnej uliczce, leżący w rynsztoku i krwawiący niemocą, bólem,
samotnością, zawodem – uczy się żyć dalej.
Rany się goją i po kilku miesiącach, gdy lekarze już mają ogłosić zgon,
puls – jak w dramatycznym thrillerze medycznym – wraca. Wpierw leciutku: pyk……. pyk……. pyk……. Potem coraz szybciej. W końcu serce, z kilkoma szramami, bije
dalej. Mocniej. Konkretniej.
Trzeźwiej.
Kiedy zrywając zakomunikowałem
brak miłości, jej reakcja przypomniała mi, że miłość się w tej relacji jednak narodziła. Wbrew wszelkiej logice, wbrew tysiącletniemu
doświadczeniu poetów, pisarzy, zabójców i samobójców, zawsze zakładałem, że
miłość nie jest stanem emocjonalno-fizycznym przypisanym do konkretnej osoby,
lecz jest bezosobowa, jest duszkiem, lekką mgiełką spowijającą dwojga ludzi, ZAWSZE
dwojga ludzi, utrudniającą trzeźwe spojrzenie na świat. Zakochani. Kochają
się. Tymczasem w tym związku doszło
do zarażenia tylko częściowego. Ona
poległa, pokonana chorobą. Wypieki na
twarzy, zero koncentracji, wysoka gorączka.
Obniżona odporność. Tak, Iza była
chora. Zakochana. Kochała.
Amorek odniósł połowiczny sukces.
Strzelił z łuku i – jak każdy myśliwy – upolował zwierzę, które było
najłatwiejsze. Łania leżała w igliwie,
rozpaczliwie ryjąc racicą runo. Już się
nie podniesie. Ona już kocha. Tak na to patrzyła Iza. Z jej perspektywy, odnieśliśmy sukces. Połowa roboty już odwalona. Już jedno serce poległo. Teraz tylko czekać. Za chwilkę się zarażę. Zaraz się zakocham. Dojdzie do zapylenia. Komórki miłosne, niczym ekspansywna bakteria,
gatunek inwazyjny, dotrą do mego serca, przez osmozę, przez płyny ustrojowe,
przez pocałunki, przez westchnienia. Iza
to czuje. Czasami infekcja rozwija się w
organizmie ludzkim bardzo długo. Więc
poczekajmy. Amorek, pokonawszy łanię,
wyostrzył cel, zakupił nowszy łuk i z celownikiem optycznym na podczerwień,
wykrywaczem ruchu i noktowizorem tropi mnie w gęstwinie. Złapał trop.
Znalazł połamane gałązki, lniejącą sierść i moją kupkę. Już mnie prawie ma. Zaraz wystrzeli strzałę ciepłoczułą,
naprowadzoną na moją serce. On nie
popuści. Iza postawiła na Amorka i
wierzyła w jego niezawodność. Jej się
nie spieszy, ona poczeka aż Amorek mnie wytropi. Za tydzień.
Miesiąc. Rok. Dwa.
Trzy.
Jak wytłumaczyć komuś, że ich nie
kochasz i już nigdy nie pokochasz? Że
rok, pięć nic nie zmieni? Że to się po
prostu nigdy nie zdarzy? Że nie kochasz
tak bardzo, że nawet czekać dwóch godzin nie będziesz? Tak, cenisz ją. Tak, uwielbiałeś każdą wspólnie spędzoną
chwilę, każdy jej uśmiech pamiętasz, każdy wspólnie obejrzany film też, ale to już
naprawdę koniec. Już więcej nie chcesz
ani filmu, ani chwili, ani uśmiechu. Bo
to nie starcza. To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć. Ona nadal jest piękna. Nadal inteligentna. Nadal ma poczucie humoru. Nie kłamałeś.
Ale nie kochasz. Nie wiesz
dlaczego. Nie kochasz.