Tuesday, October 1, 2013

Uciekaj, Moje Serce

Od kilku miesięcy staram się zabić, udusić, otruć miłość, która bez wzajemności narodziła się w pewnym ufnym i spragnionym sercu.  

Dopiero jak to napisałem – kawa na ławę: „zabić uczucie” – poczułem pełny ciężar i okropność tego zwrotu.  Zabić.  Morderca czyhający w mroku, w czarnych rękawiczkach, by zaciągnąć w krzaki nad rzeką swą krzyczącą i szarpiącą się ofiarę, by potem zaszlachtować ją w ciemności, w tajemnicy przed światem.  Jak ojciec niechcianego dziecka, który prowadzi swą młodziutką przestraszoną dziewczynę na zabieg do ginekologa. 

Niechciany wynik durnych romansów, tanich bajerów, alkoholu, upojnych nocy i dni.  Mimo, że ten dzidziuś nie zakiełkował w jej łonie, lecz w sercu, też ma prawo do życia, do walki o tlen.  Malutki, jednokomórkowy organizm, malutkie uczucie – też zaczęło rosnąć, dzielić się, pochłaniać pożywienie i powietrze, coraz więcej wymagać.  Brzemienna uczuciem matka, stawała się coraz bardziej wymagająca.  A dziecko ciągle rosło, oddychało, kopało.  Mnożące się wymagania matki – spragnionej miłości, związku, małżeństwa, rodziny, normalności – dowodziły jak nasz dzidziuś w jej sercu dojrzewa, rośnie.  W końcu – jak w późnym miesiącu ciąży – rosnącego brzucha matki nie można już było ignorować.  Był zbyt wydatny, zbyt ciężki, zbyt dojrzały, by udawać, że go nie ma.  A matka, jak z dzieckiem, niepokoiła się brakiem przygotowań do narodzin.  Nie było małych i ciepłych ubranek, w które można by odziać nasze uczucie, naszą miłość.  Nie było kolebki, w której można by ją kołysać i lulać do snu w chłodne, zimowy wieczory.  Więc rosły roszczenia, pretensje, oczekiwania.  W końcu nadszedł ten moment, gdy rozumiałem.  To dziecko, tą miłość która narodziła się w jej sercu, muszę zabić. 

Poznaliśmy się wiele księżyców temu na konferencji branżowej.  Wstyd powiedzieć, jak przedmiotowo podświadomość męska analizuje płeć piękną, lecz z tego pierwszego spotkania dwa szczegóły – ustalone w pierwszych kilku sekundach – utknęły mi w pamięci.  Starannie chowany za kilkoma warstwami biurowej odzieży wydatny biust i niebieściutkie, jak płytkie egzotyczne wakacyjne morze, oczka.  Jakie Ty masz piękne niebieskie oczy - powiedziałem niby od niechcenia – nalewając sobie kawę – dopiero co poznanej dziewczynie.  Nasze spojrzenia spotkały się, zaiskrzyły, wywołując burzę neuronów, aminokwasów, hormonów, bicie serca.  Gdy spłoszona, zawstydzona i podbudzona tymi kilkoma słowami spuściła wzrok rumieniąc się, wiedziałem już, że wkrótce będę podziwiał jej inne uroki.  A, jak się okazało wśród późniejszych westchnień i pomrukiwań, podczas gwieździstych nocy i bezwzględnie jasnych poranków, uroków tych było wiele.

Była młodziutka, niewinna, zadziorna.  Nasza pierwsza rozmowa popłynęła z marszu jak górski potok: burzliwa, wartka, łamiąca wszystkie napotykane przeszkody.  Rozbijając się o kamienie rozpryskiwała na strony, mocząc radością i śmiechem stojących dokoła ludzi, aby z marszu popłynąć dalej do celu, jeszcze szybciej, jeszcze prężniej, jeszcze bardziej zdeterminowana.  Ostre zakręty, przeszkody wodne i wodospady.  Po wymianie kilku maili i telefonów, wypłynęła na równinę szerokim wolnym nurtem na Placu Trzech Krzyży, gdzie wieczorną porą zobaczyłem ją po raz pierwszy w pełnej okazałości.  Była piękna, delikatna jak poranna rosa, nie z tej planety.  Była sto razy ponętniejsza i kwitnąca niż kiedykolwiek przypuszczałem.  Gdy dużo później, którymś późnym wieczorem, spytałem – głaszcząc leniwie jej nagą i wciąż gorącą skórę, zasypując ją drobnymi pocałunkami, nie mogąc nadziwić się jak piękne i delikatne jest jej ciało, twarz, piersi – gdzie chowała te cuda gdy się widzieliśmy po raz pierwszy na konferencji, odparła, że chowa je przed głodnymi tekstami, starczym podrywem i chamskimi podjazdami przełożonych i kolegów z pracy. 

Z zadumą odkrywam, że całkiem niedawno był moment, gdy wydawało mi się, że jestem na prostej drodze do szczęścia, do szału endorfin, do miłości.  Ale zza dalekich gór, nadciągał zimny, bezuczuciowy wiatr.  Gdy po kilku miesiącach spotkań zauważyłem z niepokojem, że nie rodzi się we mnie żadne nowe uczucie, że oprócz pożądania, ciepłej sympatii i ckliwości, wciąż nie czuję motylków w brzuchu, nawet gąsienice nie pełzną szukając ciepłego miejsca na kokon, spisałem to na chwilowy brak warunków.  W końcu miłość – jak najdelikatniejsza roślinka – potrzebuje klimatu.  Ciepła.  Dwutlenku węgla za dnia i tlenu w nocy.  Wilgoci.  Wody.  Minerałów w glebie.  Potrzebuje też czasu.  Musi zakiełkować.  Wyrosnąć.  Puścić pędy.  Zakwitnąć.  To nie dzieje się z nocy na noc.  Może już ziarenko puściło i lada chwila delikatny, chwiejny, nagi i blady cieniutki pęd wybije się ziemi aby wkrótce wyrosnąć na silne i piękne drzewo?  Więc czekałem.  Czekałem.  I czekałem.  Ale nic nie kiełkowało.  Po roku już wiedziałem, że z tego ziarenka nic nie wyrośnie.  Miłości wciąż brak.

Mężczyzna w późnej trzydziestce, mający młodą, dwudziestokilkuletnią kochankę, którą pożąda, lecz której nie kocha?  Czy mogłem wpaść w coś bardziej sztampowego, trywialnego, obrzydliwego ?

Czy kontynuować ten romans w nieskończoność?  Przynajmniej tak długo aż przyjemność cielesna się nie wypali, aż jej delikatna skóra nie przestanie na mnie działać, aż jej kibić nie przestanie wysłać do mych lędźwi sobie tylko wiadomych, jasnych dla nich czytelnych i chętnie odbieranych sygnałów?  Czy też może zwolnić siebie i ją z tego ciężaru, z tego gnijącego i coraz bardziej śmierdzącego układu, który i tak nas kiedyś przytłoczy?  Wiedziałem, że jeżeli zależy mi na jej dobru – a zależało – to musiałem ją puścić wolno.  If you love somebody, set them free.  Jest młoda, piękna, delikatna, a najsłodsze lata – jak dojrzałe gruszki – jeszcze przed nią.  Że miałaby chętnych widziałem.  Kelner zaglądający w dekolt przy zamówieniu.  Taksówkarz obmacujący spojrzeniem nogi przy wydawaniu reszty.  Kontrahent, który – nie wiedząc, że się znamy – powiedział Pan będzie wiedział, że to ona, bo jej się nie zapomina.  Koledzy z pracy.  Ta kobieta ma wszystko czego potrzeba, abyś być szczęśliwą.  Jest piękna, delikatna, wykształcona, inteligentna i ma poczucie humoru.  Dlaczego jej nie kocham? Nie wiem.  Ale nie mogę jej ukraść najlepszego okresu w życiu, pory tarła, godów i kwitnięcia na jałowy związek.  Musiałem ją wypuścić na wolność.  Musiałem ją uwolnić od siebie.

Jak zerwać?  Tak lubię tą dziewczynę, tak dobrze jej życzę, tak chciałbym być w jej życiu, aby rozmawiać, żartować, obserwować, pomagać.  Nie chcę znikać z jej życia, tracić jej z pola widzenia.  Po co zabijać coś w całości, tylko dlatego, że przybrało trochę złe wymiary, inny kształt, inny kolor sierści, niż byśmy sobie tego życzyli?  Odkryłem, że nie można ludzi, jak zużytych ubrań, po prostu nosić na inne okazje.  Zamiast na pokaz do stylowych klubów, nosić ich na leniwe i przytulne popołudnia w ogrodzie.  Chciałem być właśnie takim starym swetrem, który Iza uwielbiałaby nosić na długie weekendowe spacery to lasu.  Okazało się to jednak niemożliwe.  Zużyty i niekochający facet, jak za ciasna spódnica czy kurczące się spodnie, stał się wrogiem.

Są ponoć dwie szkoły zrywania.  Według pierwszej, skoro tyle czasu łączyło nas uczucie, poranna głupawka, najintymniejsze chwile, skoro tak często razem łapaliśmy oddech po chwilach uniesień, spijaliśmy z siebie kropelki potu, gdy ogień nas łączący się w końcu wypali zobowiązani jesteśmy do wzajemnego szacunku, czułości i troski.  Druga zakłada, że nic sobie nie jesteśmy winni i traktujemy się jak obce sobie osoby.  Magicznie zapominamy, że ona panicznie boi się pająków i widząc je, wrzeszczy z przerażeniem w rozbrajający sposób, a on słodzi półtorej łyżeczki cukru, a kawę lubi czarna, a bieliznę białą.  Że on lubi wolny, czuły rytm, a ona uwielbia jego kilkudniowy zarost, który ją tak zmysłowo drapie po udach.  Rozstając się, nienawidzą się.  Nie chcą się znać, nie dzwonią, nie patrzą. 

Jak się dopiero musiałem nauczyć – to właśnie ten pierwszy typ rozstania, pozornie niewinny i dojrzały, może się ciągnąć latami, powodując trwałe uszkodzenie tkanek i uczuć, nigdy nie gojące się i wiecznie ropiejące emocjonalne rany, strupy zrywane przy każdym spotkaniu czy rozmowie, wrzody na duszy, które nigdy nie mają czasu się zagoić.  Skoro jesteśmy przyjaciółmi, to możemy się widywać.  Rozmawiać.  Pisać.  Jakby nigdy nic, wzajemnie możemy udawać przed sobą, że nie pogrążamy się, że nie boli jej jego szczęście z nową, młodszą dziewczyną, a on się cieszy, że jej nowy facet właśnie dostał promocję.  Gangrena uczuciowa zżera wnętrze i tylko amputacja serca ratuje nas przed śmiercią.  Ten drugi typ zerwania jest gwałtowny, ciężki, bez znieczulenia.  Nie kocham CięRozpoczęłam nowe życie i Ty nie jesteś jego częściąPoznałem nową dziewczynę, która mnie zaspakaja i odchodzę W walizkach wynoszonych ze wspólnego mieszkania wynosimy całą przeszłość, której nikt już nigdy nie widzi.  Ciężkie pobicie skutkujące wieloma emocjonalnymi złamaniami, ale za to goi się po kilku tygodniach, miesiącach.  Po strasznym bólu, pobity człowiek – pozostawiony samotnie w ciemnej uliczce, leżący w rynsztoku i krwawiący niemocą, bólem, samotnością, zawodem – uczy się żyć dalej.  Rany się goją i po kilku miesiącach, gdy lekarze już mają ogłosić zgon, puls – jak w dramatycznym thrillerze medycznym – wraca.  Wpierw leciutku: pyk……. pyk……. pyk…….  Potem coraz szybciej.  W końcu serce, z kilkoma szramami, bije dalej.  Mocniej.  Konkretniej.  Trzeźwiej. 

Kiedy zrywając zakomunikowałem brak miłości, jej reakcja przypomniała mi, że miłość się w tej relacji jednak narodziła.  Wbrew wszelkiej logice, wbrew tysiącletniemu doświadczeniu poetów, pisarzy, zabójców i samobójców, zawsze zakładałem, że miłość nie jest stanem emocjonalno-fizycznym przypisanym do konkretnej osoby, lecz jest bezosobowa, jest duszkiem, lekką mgiełką spowijającą dwojga ludzi, ZAWSZE dwojga ludzi, utrudniającą trzeźwe spojrzenie na świat.  ZakochaniKochają się.  Tymczasem w tym związku doszło do zarażenia tylko częściowego.  Ona poległa, pokonana chorobą.  Wypieki na twarzy, zero koncentracji, wysoka gorączka.  Obniżona odporność.  Tak, Iza była chora.  Zakochana.  Kochała.  Amorek odniósł połowiczny sukces.  Strzelił z łuku i – jak każdy myśliwy – upolował zwierzę, które było najłatwiejsze.  Łania leżała w igliwie, rozpaczliwie ryjąc racicą runo.  Już się nie podniesie.  Ona już kocha.  Tak na to patrzyła Iza.  Z jej perspektywy, odnieśliśmy sukces.  Połowa roboty już odwalona.  Już jedno serce poległo.  Teraz tylko czekać.  Za chwilkę się zarażę.  Zaraz się zakocham.  Dojdzie do zapylenia.  Komórki miłosne, niczym ekspansywna bakteria, gatunek inwazyjny, dotrą do mego serca, przez osmozę, przez płyny ustrojowe, przez pocałunki, przez westchnienia.  Iza to czuje.  Czasami infekcja rozwija się w organizmie ludzkim bardzo długo.  Więc poczekajmy.  Amorek, pokonawszy łanię, wyostrzył cel, zakupił nowszy łuk i z celownikiem optycznym na podczerwień, wykrywaczem ruchu i noktowizorem tropi mnie w gęstwinie.  Złapał trop.  Znalazł połamane gałązki, lniejącą sierść i moją kupkę.  Już mnie prawie ma.  Zaraz wystrzeli strzałę ciepłoczułą, naprowadzoną na moją serce.  On nie popuści.  Iza postawiła na Amorka i wierzyła w jego niezawodność.  Jej się nie spieszy, ona poczeka aż Amorek mnie wytropi.  Za tydzień.  Miesiąc.  Rok.  Dwa.  Trzy.

Jak wytłumaczyć komuś, że ich nie kochasz i już nigdy nie pokochasz?  Że rok, pięć nic nie zmieni?  Że to się po prostu nigdy nie zdarzy?  Że nie kochasz tak bardzo, że nawet czekać dwóch godzin nie będziesz?  Tak, cenisz ją.  Tak, uwielbiałeś każdą wspólnie spędzoną chwilę, każdy jej uśmiech pamiętasz, każdy wspólnie obejrzany film też, ale to już naprawdę koniec.  Już więcej nie chcesz ani filmu, ani chwili, ani uśmiechu.  Bo to nie starcza.  To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć.  Ona nadal jest piękna.  Nadal inteligentna.  Nadal ma poczucie humoru.  Nie kłamałeś.  Ale nie kochasz.  Nie wiesz dlaczego.  Nie kochasz.

Niemoc przetłumaczenia tego stanu, tej ckliwej troski, szacunku i chęci, aby Iza była szczęśliwa, ale nie ze mną, by nie robiła głupstw, by zachowywała się rozsądnie, bo tak wiele może w życiu zdobyć, by jej się powiodło, tej świadomości, że tak wiele mogę dla niej zrobić, pomóc, poświęcić swój czas – ile by go nie chciała – na cokolwiek by chciała – lecz jednocześnie, że jej nie kocham i nie chcę z nią być, zaczęła mnie zżerać.  Zaczęła wywoływać agresję.  Jak nowotwór, żyłami zaczęła płynąć niecierpliwość, która szybko przeistaczała się w nienawiść.  Każda sekunda rozmowy, których przecież chciałem, tylko nie o nas, była mordęgą.  Ona chciała tłumaczeń.  Ona chciała czasu.  Ona mogła czekać i nie rozumiała, że ja nie chcę.  Zgadzała się na coraz więcej, szła na coraz bardziej uwłaczające ustępstwa.  Nie musisz mnie kochać, ja Cię kocham za nas obojga.  Ja wszystko dla Ciebie zrobię.  Moich tłumaczeń, że nie może się tak upokarzać nie przyjmowała.  Jeżeli nie mam nikogo nowego – a nie miałem – nie ma co się śpieszyć.  Mamy czas.  Na pewno ją pokocham.  Skoro jest taka fajna, ładna, seksowna, inteligentna, dowcipna i wykształcona jak mówię, to na pewno ją pokocham.  Jeśli nie posuwasz żadnej innej suni, to nie ma problemu, ja poczekam.  Jej wystarcza to co jest.  Po chwili nawet z tego ustąpiła.  Ok, możesz sypiać z kim chcesz.  Tylko nie zabijaj naszej miłości. 

W ciężkie jesienne wieczory myślę o Izie.  Przypominają mi się nasze miłe, wesołe chwile, uśmiechy, chwile uniesień.  Zastanawiam się co robi.  Czy się uśmiecha, czy płacze?  Wciąż pamiętam jak ktoś kiedyś wyrwał mi serce i wciąż nie wiem, jak tak można żyć. Ale to dla Twoje dobra, Iza.  Kiedyś to zrozumiesz.  Nieprawda, że tak miało być.  Że warto w byle pustkę iść.

Wednesday, September 11, 2013

The Others

Dziś znów miałem ten koszmar.  Wrócił.  Tak jak wtedy, dwa lata temu, gdy obudziłem się w środku nocy zlany potem.  Wczoraj było to samo. 

Idę sam przez las.  Jest gorący jesienny dzień; promyki słońca przebijają się przez żółknące liście.  Mam koszyk w połowie zapełniony grzybami.  Gałązki trzaskają wesoło pod nogami.  Jestem w dobrym nastroju. 

Nie zauważam tego od razu, ale las powoli gęstnieje.  Krok po kroku, drzewko po drzewku, gałązka po gałązce.  Robi się ciemniej; słońce powoli znika i wkrada się chłód.  Kolory ciemnieją.  Znikają radosne pomarańcz, żółć i czerwień; wkracza ponura szarość, brąz i czerń.  Jak nadchodzący smutek, otacza mnie lekka mgła.  Wpierw tego nie rejestruję i dalej spaceruję beztrosko, wchodząc głębiej i głębiej.  Ale mgła gęstnieje.  Drzewa też.  Kolory ciemnieją.  Temperatura dalej spada.  Gdy zauważam co się dzieje, jest już za późno.  Mgła otacza mnie ze wszystkich stron jak ciężka gruba pajęczyna.  Nie wiem gdzie jestem.  Nic nie widzę.  Wilgoć.  Chłód.  Gęsty, lepki kokon mgły.  Głucha cisza.  Słyszę tylko swój oddech.  Nie wiem gdzie się ruszyć.  Boję się.

Powoli z oddali wyłania się dźwięk.  Na początku nie mogę go zidentyfikować, ale powoli rozpoznaję: to kobiecy głos.  Nie mogę wyłowić słów, lecz po chwili skupienia rozpoznaję.  Marek... Marek… Ktoś chyba woła me imię.  Zaraz.  Serce przyspiesza.  Ten głos jest mi jakby znany… Ruszam w tym kierunku… coraz szybciej… wpadam na drzewa… ostre i twarde gałęzie rysują mi twarz… potykam się o korzenie, upadam na ziemię… podnoszę się, idę dalej w kierunku głosu… Marek…. Marek…

Wchodzę w gęstą, wysoką zaroszoną trawę… drzewa zniknęły…. nic nie widzę…. Pod nogami, pod ściółką, chlupocze woda…. Marek…. Marek…. słyszę coraz głośniej ze wszystkich stron… nie wiem gdzie iść.  Stoję, rozglądam się bezradnie…ale nie widzę nic.  Ściana mgły.

Słyszę zbliżające się kroki...  Lekkie, kobiece… Marek!  Tu jesteś! Tyle Cię szukałam! Serce zadudniło jak dzwon.  Już wiem.  Odwracam się.  Nie, nie może być… To ONA.  Stoję i patrzę.  Ona stoi i patrzy.  Czuję przypływ adrenaliny, w głowie mi się zakręciło.  Osłabłem.  Nie wiem gdzie jestem i kiedy.  Ostatnie lata śmignęły mi przed oczyma w sekundę.

Iza?  Uśmiechnęła się tylko.  Marek!  Wciąż w to nie wierzę.  To niemożliwe. Iza! Iza! Tyle Cię szukałem!  jesteś! Jesteś! JESTEŚ! Cieszę się całym sobą; radość rodzi się gdzieś wewnątrz, gdzie nigdy jej nie czułem.

Rzucamy się sobie w ramiona.  Mam łzy w oczach.  Tulę ją mocno do siebie.  Iza!  Czuję jej zapach w nozdrzach, na klatce jej miękką pierś… Głaskam jej twarz… jej włosy… jej ciało… Wszystko mi się przypomina.  Iza! – szepczę Iza!  Nie wierzę.  Nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć.  Ona też ma łzy w oczach.  Płacze.  Marek!  Płaczemy ze szczęścia.  Śmiejemy się, całujemy... Skaczemy po łące… we mgle…  jestem znów szczęśliwy.  Jestem znów kompletny.  Wszystko już jest dobrze.  Już wszystko zawsze będzie dobrze.  Już wszystko ma sens.  Już nic więcej nie chcę.  Już świat ma sens.   Ja już Cię nigdy nigdzie nie puszczęszepcę między pocałunkamiPatrzymy się sobie głęboko w oczy.  Całuję ją po policzkach, po oczach, po nosku.  Nie wierzę, że świat znów ma sens. 

Niepokoi mnie mgła dokoła.  Chwytam ją mocno za rękę.  Odwracam się i zaczynam wracać.  Chodźmy do domu.  Jej dłoń mi się wyślizguje.  Stanąłem i odwracam się.  Długa chwila milczenia.  Mgła się powoli rozrzedza.  Patrzę się na nią, ale coś jest nie tak.  Spoważniała.  Chodź, idziemy - mówię.  Wyciągam dłoń. 

Ona się nie rusza.  Ja już muszę iść – mówi cicho.  Słucham? - pytam.  Gdzie?  Iść gdzie?  Nie wierzę, nie dopuszczam, to pomyłka.  No chodź.  Ale powoli czuję, że nigdzie nie idziemy.  Ona opuszcza wzrok.  Przepraszam – mówi.  Unosi się lekko jak duszek, jak rusałka wodna i odpływa dalej we mgłę.  Tak bardzo przepraszam.  Zaczyna do mnie docierać.  Nie wierzę.  Iza! - krzyczę.  Iza! Zaczynam biec w jej kierunku, ale nie mogę.  Iza, wracaj, błagam Cię!  Nogi mam takie ciężkie.  Nie mogę iść.  Grzęznę w błocie, we mgle, w smutku.  Nie mogę się ruszyć a ona coraz dalej.  Nie mogę zostać - mówi smutnie.  Muszę już iść.

To po co wróciłaś!  - krzyczę.  Po co! Po co! Po co!  Padam na kolana i wyję wściekły na nią, na drzewa, na mgłę.  Po co wróciłaś! Po co znów to wszystko? Ja tego nie przeżyję! Nie jeszcze raz! Po co! Już nie walczę.  Leżę w rosie, w błocie, łkam.

Podnoszę głowę i widzę ją po raz ostatni.  Jeszcze unosi się nade mną.  Widzę ją piękną jak nigdy.  Jej piękną twarz.  Jej głebokie ciemne oczy.  Łzy.  Iza kuca nade mną i głaszcze mnie po twarzy.  Ma taką gładką skórę.  Tak kojący jest jej dotyk.  Uspakajam się.  Chwytam ją za dłoń i pieszczę, ale ta powoli rozpływa się w powietrzu i znika.  Nie odchodź - cedzę przez zęby do siebie.  Przez chwilę widzę jej zarys w powietrzu, lecz po chwili podmuch wiatru ją rozmywa.  Po co do mnie przyszłaś, kochana, po co - mruczę do siebie.  Słyszę tylko kojący szum wiatru. Mgła ustępuję i pojawia się słonko. Wróciły kolory i szczebiot ptaków.  Nagle przy większym podmuchu wiatru słyszę ten szept, ten kochany szept   By zobaczyć Cię raz jeszcze.  By Cię powąchać.  By  nigdy nie zapomnieć.Twych oczu.  By się z Tobą na zawsze pożegnać… Żegnaj, kochany.   

Budzę się w środku nocy.  Dwa lata temu śnił mi się dokładnie ten sam sen.  Wówczas byłem na konferencji w Wiedniu.  Do dziś pamiętam ten zegar.  Czarna noc, czarny pokój, czarny sen, tylko 3:23 a.m. świecąca się złowieszczo na czerwono na stoliku nocnym.  Czerwone cyferki wyrzynające się z czerni nocy.  Chciałem iść spać, ale nie mogłem usnąć, sen wstrząsnął mną jak żaden inny.  Przez pół nocy borykałem się co zrobić.  Nie napiszę do niej.  Nie po to trzy lata wcześniej wyrwałem ją z korzeniami ze swojego życia, zerwałem wszelki kontakt, aby teraz się z nią kontaktować.  Nie po to cierpiałem, płakałem, kasowałem nieprzeczytane maile, darłem i paliłem nieprzeczytane listy, aby teraz wyciągnąć dłoń. 

Ale co mógł ten sen oznaczać?  Z chwilą, gdy pomyślałem, że umarła, że zginęła, że już nie żyje, nie miałem wyjścia.  Wściekły na własną niemoc wymacałem Blackberry na stoliku nocnym i napisałem w nocy dwa zdania.  Pierwsze i ostatnie dwa zdania jakie do niej napisałem w ciągu ostatnich pięciu lat.  Przepraszam, że piszę, ale miałem straszny, straszny sen.  Czy u Ciebie wszystko w porządku?  Odpowiedź przyszła pod dwóch minutach.  Nie odpisałem.  Uspokojony położyłem się w łóżku, ale tej nocy już nie usnąłem.  To było dokładnie dwa lata temu, co do tygodnia.

Gdy się wczoraj obudziłem, wrażenie już nie to.  Już nie napisałem.  Już nie chcę wiedzieć.  Po pięciu latach, korzenie które we mnie wpuściła wszystkie uschły.  Resztę wyrwałem.  Remisji choroby nie było.  Paniki też nie.  Usnąłem szybko i bezproblemowo.

Dokładnie 5 lat temu żegnałem ją, po uroczystych zaręczynach w Paryżu na lotnisku w Amsterdamie.  Byłem szczęśliwy; zaczynałem nowy rozdział w życiu.  Gdy się żegnaliśmy, płakała rzewnie, jak w moim śnie dwa i pięć lat później.  Być może ona wówczas już wiedziała i już podjęła decyzje.  Być może myślała, że – zgodnie z jej decyzją, o której jeszcze nie wiedziałem – widzimy się po raz ostatni.  Nie mogła wiedzieć, że zobaczymy się raz jeszcze.  Że w przypływie desperacji, rzucę pracę i polecę kilka tysięcy kilometrów na drugi koniec świata, by ratować coś, czego ratować się już nie dało.  Reanimować coś, co zmarło śmiercią naturalną, lecz wciąż tragiczną, wiele miesięcy wcześniej.  O zaręczynach nikt się nigdy nie dowiedział.  Nikomu nie powiedziała.  Poroniła je zaraz po zapłodnieniu.


Ale ten blog nie ma być o przeszłości.  Dalej już tylko przyszłość.

Sunday, September 8, 2013

Narodziny

Ten blog rodził się od dawna.  Długimi cichymi wieczorami.  W klubach, z każdym wypitym koktajlem, urwaną rozmową, uśmiechem z oddala.  Na parkiecie, w rytm kołyszących się ciał, pulsującej muzyki, migoczących świateł.  W przedziałach dalekobieżnych pociągów, między znikającymi lasami, łąkami, budynkami, spojrzeniami, słowami.  Na spotkaniach biznesowych, gdy szczegóły rozmowy zamieniają się w kojący szum słów, a jedyne co widzę to Twoje wilgotne usta, długie spojrzenie, skóra spragniona dotyku.  W przychodni lekarskiej, gdy recepcjonistka jest ciut za miła, spojrzenie ciut za intensywne, głos zbyt ciepły.  W gorącym letnim tramwaju, gdy zapach perfum dziewczyny obok wisi w powietrzu tak intensywnie, wypychając wszystkie inne myśli z głowy.  Na klatce, gdy spojrzenia sąsiadki stają się coraz bardziej obiecujące.  Na siłowni, gdy o dziwo zawsze trafiamy na siebie na bieżni, na rowerku, na leżaku.  W galeriach handlowych, na schodach ruchomych, gdy jedziemy w przeciwną stronę, lecz nasze spojrzenia się sczepiają, przyciągają, nie chcą nas puścić.  Przed bramką na lotnisku gdy zastanawiamy się czy będziemy w tym samym samolocie, rzędzie, koło siebie.  W urzędzie, gdy podczas prostej rozmowy o pogodzie szukam sygnałów, staram się utkać nową treść życia.

Codziennie mijamy setki, tysiące ludzi.  W autobusie, tramwaju, metrze, na ulicy, chodniku, w drzwiach, windzie, biurze, sklepie, banku, na poczcie, w przychodni, na spacerze, w lesie, w samolocie.  Mijamy się w milczeniu.  Czasami łapiemy końcówkę spojrzenia.  Ostatnie słowo zdania wypowiedzianego nie do nas.  Zapach ciała, perfum.  Dotyk w tłoku.  Większości nigdy już nie zobaczymy.  Nie usłyszymy.  Szansa ich poznania minęła na zawsze.  Tyle z nich jest samotnych.  W pustych mieszkaniach.  Wypalonych związkach.  Rozbitych rodzinach.  Zakłamanych układach.  Bezdusznych biurach.  Zdradzieckich przyjaźniach.  Są pustymi skorupami, wydmuszkami marzącymi o wypełnieniu, z rozrzewnieniem wspominającymi okres, gdy jeszcze byli kompletni.  Taki jestem ja, tacy są oni.  Mijamy się mimo, że możemy sobie dać właśnie to, czego szukamy.  Potrzebujemy.  Ze wzrokiem wbitym w ziemię, telefonie komórkowym przy uchu, laptopie przed oczyma, nie możemy znaleźć zguby, mimo, że stoi dokładnie przed nami. 

Ten blog jest o tym, jak pokornie i biernie oddajemy najcenniejsze minuty swego krótkiego życia.  Jak pasywnie tracimy to co najcenniejsze.  Jak zwierzęta idące na rzeź, godzimy się z pustką nas otaczającą, mimo, że wszyscy cierpimy na to samo i wszyscy możemy sobie pomóc. 

Mam grubo ponad 30 lat.  Jestem przystojnym, wykształconym, inteligentnym, dobrze zarabiającym mężczyzną.  Mam poczucie humoru, jestem wrażliwy, uwielbiam kobiety.  Ale cierpię na straszną chorobę: umieram z pragnienia miłości. 


Ten blog jest o tym jak szukam miłości i jak jej nigdy nie znajdę.