Sunday, January 5, 2014

Falling Down

Usiedliśmy przy jednym z szarych drewnianych stoliku na środku sali.  Oprócz nas, w knajpie było może z pięć osób.  Jak na piątkowy wieczór w „Żurawienie”, dość skromnie.  Dla mnie Old Fashioned, dla kolegi Moscow Mule.  Zajęty rozmową i przeglądaniem karty dań nie przyjrzałem się większej grupie, która przelała się koło nas w stronę dużego stoliku pod ścianą.  Po chwili znów podeszła kelnerka.  Pani … - szybkie spojrzenie na fartuszek – Justyno…, ta sałatka z kwiata to naprawdę z kwiatów?  Da się to jeść?  Tak, takich jadalnych.  Np. bratka.  Uśmiechnęła się.  Tego kwiatka co Pani ma za uchem też można zjeść?  Justyna zarumieniła się i odruchowo złapała za ucho.  W tym momencie spodobała mi się.  Przez chwilkę była taka delikatna, wrażliwa.  Jakby przez ułamek sekundy poczuła się naga.  Zapragnąłem zjeść ją, a nie kwiatka.  Ale szybko znów złapała rytm.  Nie, tego akurat się nie je.  Bardzo stanowczo i oficjalnie to zabrzmiało.  To co dla Panów?  Czekając na polędwicę i stek, leniwie sączyliśmy drinki.  Po całym dniu zwiedzaniu Warszawy byliśmy trochę zmęczeni.  Ja też; dawno nie bawiłem się w turystę w rodzinnym mieście.  Dużo się pozmieniało.  W wielu miejscach tak dawno nie byłem. 

W chwili przerwy w rozmowie, mój wzrok przypadkowo powędrował w stronę grupy pod ścianą.  Przeskakiwał z osoby na osobę.  Obmacywał postać po postaci.  Pobierał próbkę, badał temperaturę, zaglądał w serce.  Nagle zamarłem.  Twarz jednej z osób wydała się znajoma.  Jak w serialu detektywistycznym, gdy komputer porównuje odciski palców ściągniętych na miejscu zbrodni z odciskami wcześniej skazanych przestępców, przed oczyma przelatywały mi setki twarzy znajomych, koleżanek i kochanek.  Wspomnienia, przygody, zajścia lub ich brak.  Nie.  Kolejna twarz.  Nie.  Kolejna twarz.  Nie.  Nagle coś.  Komputerowy BEEP.  Dużymi literami wyskoczyło słowo MATCH.  AFFIRMATIVE.  Pojawiła się twarz.  Inna fryzura, inne ubranie, ale to definitywnie ONA.  Przez ułamek sekundy nie kojarzyłem.  Skąd ja ją znam.  Musiałem jednak wiedzieć, bo odruchowo lekko przesunąłem tłów, aby moją twarz zasłaniał duży szary wazon stojący na półeczce przedzielającej restaurację na pół.  Aby ona mnie nie zobaczyła.  Zerknąłem zza wazonu aby sprawdzić.  Czy to ona?  Giorgios zauważył że coś nie tak.  Dude, is everything alright?  What are you looking at?  Chciałem powiedzieć to tak, jak to mówią Brazylijczycy, aczkolwiek w innym kontekście.  Eu conheço ela de outros carnavais.  Znam ją z innych karnawałów.

*                      *                      *

21 czerwca w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy, Wydziale Obsługi Mieszkańców, było w miarę pusto.  W połowie wakacji, w piątek tuż po porze lunchowej, nie było to dziwne.  Jednak obsługa petentów trwała bardzo długo.  Gdybym tylko był teraz na plaży mógłbym tak siedzieć w nieskończoność.  Połowa okienek była zamknięta.  Mimo, że większość szarych plastikowych krzeseł była pusta i wokół stolików na sali świeciły pustki, czekaliśmy prawie 20 minut, aż nadeszła kolej mojego brata.  Gdy na elektronicznych ekranach zawieszonych wokół sali wyświetlił się długo oczekiwany numer F026, Rysiek wstał i podszedł do okienka.  Zostałem sam.

Rozparłem się.  Wersja full macho.  Odchylony do tyłu na krześle, nogi wyprostowane przed siebie, w pozycji półleżącej, gazeta rozłożona na pół sali.  Od rana chciałem poczytać, ale ciągle gdzieś mnie gnało.  Ciągle coś nie tak, ciągle coś przerywało.  Nawet na lotnisku nie zdążyłem.  Mając chwilę spokoju, wreszcie wziąłem się za nadrabianie zaległości. 

Po kilku przeczytanych kolumnach, w prawym dolnym rogu mojego pola widzenia, w drugim czy trzecim planie, pojawiły się nogi.  Nogi.  Długie nogi.  Bardzo długie.  Płeć nóg: żeńska.  Oderwałem wzrok od gazety i przekręciłem głowę.  Zrobiłem to niby niechętnie, ale żeńskość tych nóg, w połączeniu z ich długością, stanowiły jednak przymus.  Atawistyczny odruch nabyty setki tysięcy lat temu przez moich małpich przodków i ciągle aktywny w moich genach: takich nóg się nie przepuszcza.  No więc świadom dziejowej spuścizny, wzroku moich męskich praprzodków na sobie: pełna koncentracja na nogach.  Przejechałem po nich wzrokiem.  Wolno.  Od dołu.  Wysoki obcas.  Do góry.  Łydki.  Uda.  Wszystko jest.  Shorty.  Znów do dołu.  Uda.  Znów do góry.  Uda.  Szczupłe, zgrabne uda.  Jeszcze wyżej.  Talia.  Na wysokości talii para niewieścich rąk, trzymająca ramę krzesła koło mnie.  Wzrokiem przejechałem po smukłych dłoniach, długich rękach.  Spojrzałem na twarz.  Nie patrzyła na mnie.  Właścicielka żeńskich nóg i żeńskich rąk wpatrzona była – jak zahipnotyzowana – w punkt na podłodze między mną, a nią.  Zamarła.  Bez ruchu.  Podążyłem za jej wzrokiem.  Jej pole widzenia znikało gdzieś pod stołem.  Przechyliłem głowę, by zobaczyć w co się tak wpatrywała.  Zajrzałem pod stół.  Nagle zrozumiałem.  Wpatrzona była w moje wyciągnięte nogi wsunięte pod krzesło, które chciała wysunąć.  Przepraszam.  Podkurczyłem nogi.  Odsunęła krzesło i usiadła.  Bez słowa.  Nie patrząc na mnie.  Na kolanach postawiła sporawych rozmiarów torebkę.  Na stole – formularz urzędowy o nowy dowód osobisty.  Pochyliła się i zaczęła wypełniać. 

Wróciłem do gazety.  Nagle zadziałały te geny.  Ten przymus.  Ten instynkt.  Usłyszałem swój własny głos.  Zgubiła Pani, czy ukradli?  Dalej niby czytam.  Nie patrzę się na nią, ale wiem, że przerwała pisać i zastanawia się przez chwilę.  Nie podnosi wzroku.  Zgubiłam.  Znów formularz.  Głos dość młody.  Nie trzeba było tyle pić.  Tak to jest z dzisiejszą młodzieżą, zabalują a potem to.  Wciąż niby czytam.  Czuję, że podniosła wzrok i patrzy się na mnie badawczo.  Jestem twardy.  Nie odwracam się, niby patrzę na nią.  Wersja macho extra full.  Zaczytany.  Wzrokiem wypaliłem już dziurę w gazecie.  Łapię się, że nawet zapomniałem o czym jest ten artykuł, którego już 3 kolumny przecież przeczytałem.  Zgadł Pan.  Byłam z koleżankami na mieście i następnego dnia dowód zniknął.  Cisza.  Kątem oka widzę, że zawzięcie szuka czegoś w komórce.  Nie wstyd Pani?  Nawet nie pamięta kiedy to było.  Teraz trzeba spojrzeć na Fejsa i ustalić fakty, daty.  Udało mi się wstrzyknąć w to zdanie kilka kropli lekko kpiącego i wystarczająco rozwodnionego jadu.  Trafiony.  Wyraźnie ją to rozbawiło.  Znów podniosła wzrok znad formularza.  Zgadł Pan.  Uśmiech.  Dalej wertuje komórkę.  Mam!  Rzuciła się z powrotem na formularz jakby chciała go zjeść.  Nagle coś jej przyszło do głowy i urwała w pół wiersza.  Spojrzała na mnie.  Piątek.  Patrzę się na nią.  Ostro było?  Baaaa.  Uśmiech.  Nie podnosi wzroku.  Oboje gramy w tą samą grę.  Pełna non-szalancja.  Maksymalny olew.  I chęć ciągnięcia tej rozmowy.  Ale tak, aby sobie niczego nie pomyślała.  Aby sobie niczego nie pomyślał.

Zaglądam jej przez ramię.  Adresu też Pani nie pamięta?  Kiepsko ….  Znów się uśmiechnęła i patrzy na mnie.  Nie.  Chwila przerwy.  To skomplikowana historia.  Nie ma to innej odpowiedzi: Takie właśnie lubię.  Zastanawia się przez chwilę.  Wynajmuję mieszkanie od gościa, który się z tego nie rozlicza w Urzędzie Podatkowym i nie chciał pozwolić mi się zameldować w Warszawie na jego mieszkanie.  Ale poszłam z umową do urzędu bez jego wiedzy i już jestem zameldowana.  Pełna duma na twarzy.  Przechytrzyłam skurwysyna.  Cwana z Pani…. Szukam słowa.  Lisiczka.  Uśmiech niepewności.  Nie jest pewna co mam na myśli.  Ja tylko myślę: miękkie miłe futerko pod dłonią… chcę pogłaskać….  Może mnie ugryźć.  Mówi zdecydowanie.  Nie lisiczka.  Ale trzeba sobie radzić.

Jej formularz coraz bardziej mnie wciąga.  Zauważam w nim MEGA punkt zaczepienia.  Mój sygnał.  Nastąpił moment prawdy.  Postanawiam zagrać o pełną pulę.  Niech moje praszczury patrzą i się uczą.  Dlaczego Pani kłamie w formularzu?  Szczerze zdzwiona podnosi wzrok.  Gdzie skłamałam?  Teraz albo nigdy.  Raz, dwa…. Trzy…. W rubryce „kolor oczu” wpisała Pani „szaro-niebieski”, a tymczasem widzę w nich … podnoszę powoli rękę i dotykam jej policzka i przekręcam powoli jej głowę w swoją stronę… wpatruję się głęboko w oczy…zieleń i jakby… jakiś odcień piwnego….  Uśmiecha się powoli.  Ciągle dotykam jej polika.  Jest w pełni świadoma, że stawka skoczyła.  Mam szczerą ochotę ją pogłaskać po twarzy.  Mam ochotę ją pocałować.  Zjeść.  Zrobić jej zdjęcie i nosić w portfelu.  Puszczam.  Cofam rękę.  Też ma ochotę rozładować, zwolnić.  Rozładować sytuację.  No właśnie sama nie wiem jaki to kolor, borykam się z tym od lat…. Ale piwnego?  To nowość.  Spuszcza wzrok, ale uśmiech z twarzy nie znika.  Sięga do torebki i wyjmuje z niej puderniczkę.  Przygląda się.   No rzeczywiście…. Ale wie Pan, to kwestia oświetlenia.  Chowa puderniczkę i wraca do formularza.  Ale uśmiech nie znika z twarzy.

My tu gadka szmatka, a ja z niepokojem zauważam, że mój brat ewidentnie zbiera się do odejścia do okienka.  Za chwilę wstanie.  Zbiera papiery.  Włącza się ten głos w głowie.  Weź jej numer.  Panika.  Nie wiem co robić.  Poproś o numer.  Nie jestem przygotowany.  Nie mam nic w zanadrzu.  Nie przygotowałem terenu.  Nie robiłem tego od tak dawna.  Zapomniałem jak to się robi w ogóle.  Po prostu poproś.  Zaproś ją na kawę.  Mój brat wstaje, ale jeszcze rozmawia z urzędniczką.  Nie zawiedź przodków.  Wszyscy patrzą.  Brat zrobił dwa kroki, ale stanął, odwrócił się, jeszcze rozmawia.  Zaproponuj, że wypijecie drinka.  Brat zaczyna iść w naszym kierunku.  Wolno, sortuje papiery.  Powiedz: miło się rozmawiało, czy nie miałaby Pani ochoty na kawę i ciastko jutro lub pojutrze.  Brat podchodzi do stolika.  Jedyne co mogę powiedzieć to:  A oto i mój brat.  Czas na nas.  Podnoszę się z krzesła nonszalancko, jak mi się wydaje, i wychodzimy.  Brat łapie w mig.  Widzę, że nie próżnowałeś.  Jestem na siebie wściekły.  Mijamy śmieszne marmurowe filary, jakby z Kleopatry i wychodzimy na skwerek przed urzędem.  Głupiec.  Brat coś mówi, ale nic nie słyszę.  Dureń.  Przechodzimy przez Poznańską i Nowogrodzką dochodzimy do samochodu.  Frajer.  Odpalam silnik.  Ciota.  Ciota.  Ciota.

Zanim dojeżdżamy na Mariańską wyrobić bratu nowe prawko, podjąłem decyzję.  Wracam.  Nie mówię nic bratu.  Wstydzę się.  Wstydzę się tej bezradności, nieumiejętności i tego, że mi zależy.  Że tak bardzo mi na jakiejś przypadkowo poznanej dziuni zależy.  Że nie ogarnąłem się i nie wziąłem jej telefonu.  Że taka ciota.  Na szczęście nie mogę znaleźć miejsca do parkowania.  Szybki plan.  Wyrzucę Cię tu i zaparkuję, a Ty idź załatwić sprawę.  Zaraz dojdę.

Po 15 minutach znów jestem w urzędzie na Nowogrodzkiej.  Widzę ją.  Siedzi.  Ciągle sama.  Jak taka kobieta może w ogóle siedzieć sama.  Nie ma już prawdziwych mężczyzn.  Dosiadam się.  W ogóle nie jest zaskoczona.  Jakby wiedziała, że wrócę.  Nie wydaje się zachwycona moim powrotem, a jeśli jest, to starannie to kryje.  Zgubił się Pan?  Lekceważący i pewny siebie uśmiech.  Ona już wszystko wie.  Już mnie rozszyfrowała.  Wymyślam jakąś głupotę, jakiś głupi powód dla którego wróciłem.  Uśmiecha się z pobłażaniem, nawet nie udaje, że wierzy. 

Muszę to ratować.  Wie Pani, powiem Pani prawdę, ale – rozglądam się niepewnie i tajemniczo, ściszam głos i pochylam się do niej, mówiąc szeptem – proszę o tym nikomu nie mówić.  Jest czujna i od razu wie, że się nabijam.  Ale odzyskałem inicjatywę.  Uśmiecha się, ścisza głos i pochyla do mnie.  Słucham, może mi Pan zaufać.  Mówi do mnie, jakby szeptała mi do ucha.  Patrzę się jej głęboko w oczy.  Jest tak słodka.  Mam ochotę rzucić się przez stół i ją zjeść.  Jak ciasteczko.  Ona się nadal uśmiecha.  Ledwo trzyma poważny wyraz twarzy.  Za chwilę wybuchnie.  Rozglądam się dwa razy tajemniczo dokoła i jadę dalej.  Ja… ja tak naprawdę to tu …. pracuję….  Znów się uśmiecha.  Niepewnie.  To już permanentny uśmiech na jej twarzy.  A co Pan tu robi?  Biorę oddech.  Ja to zostałem zatrudniony… do….rozbawiania petentów.  Wybucha śmiechem.   Taaaaak?  To proszę mi opowiedzieć jakiś kawał!  Jak na złość po prostu pustka w głowie.  Absolutnie NIC.  Czuję się, jakbym był z nią w łóżku i nie chciał mi stanąć.  Taka klapa.  Koncentruję się i nic.  Już wiem, że nic z tego nie będzie.  Jest mi wstyd.  Nie chce mi… o mały włos nie powiedziałem – stanąć.  Nie przychodzi mi nic do głowy w tej chwili, to dopiero moje praktyki.  Myślałem, że to dobre wyjście z sytuacji, ale jest rozczarowana, to widać. 

Szuka dla mnie ratunku.  Patrzy się na mnie, analizuje każdy szczegół i nagle zauważa zieloną opaskę na mojej prawej dłoni.  Widzę w jej spojrzeniu odkrycie i radość: EUREKA, jesteśmy uratowani.  A to co?  Dotyka opaskę, dotyka mojej dłoni.  Delikatnie wozi palcem po opasce, aby za chwilę zabrać rękę.  Zalotnie.  Hmmmm.  Długa historia, co teraz?  To długa historia.  Skomplikowana.  W ogóle nie łapie przynęty.  To niech ją Pan skróci.  Trzy zdania.  Ostro, ostro.  Jak łagodny baranek pozwalam jej zmusić siebie do zamknięcia najistotniejszej historii miłosnej moich ostatnich 4 lat do jednego zdania.  Przegapiłem pewną bardzo ważną sprawę w życiu i ta opaska ma mi przypominać, aby nigdy więcej czegoś nie zawalić: mam żyć chwilą i nie marnować okazji.  Znów dotyka opaski.  Sunie wolno palcem po niej.  Hmmm.  Tyle treści w kawałku … to skóra?  Reaguję natychmiast.  Łapię ją za dłoń, kiedy jeszcze dotyka mojej opaski.  To, czy… przesuwam jej dłoń i teraz dotyka skóry na grzebiecie mojej dłoni.  Mojej skóry.  … czy to?  Jej dotyk na mojej dłoni mnie koi.  Przyjemnie jest trzymać jej dłoń.  Jest wyraźnie zaskoczona.  Puszczam.  No więc?  Uśmiecha się i patrzy mi w oczy.  A pan ma niebieskie oczy?  Zmieniła temat.  Uciekła.  Moje oczy są różnych kolorów, a ludzie widzą w nich w to co, co chcą zobaczyć.  Chwila namysłu i powrót.  Czyli jednak realizuje Pan postanowienie o niemarnowaniu czasu.  Uśmiecha się znacząco.  Opaska działa.

Zauważam z niepokojem, że na ekranie wiszącym tuż koło godna na środku sali wyświetla się kilka numerów, z których ostatni to F050.  Ona ma numer F055.  Czas brać się do roboty.  Znów czuję nagły przypływ impotencji.  Nie, proszę, nie rób mi tego.  Mówię sam do siebie.  Ona coś mówi, ale ja już nie słucham.  Wyjmij komórkę i daj jej aby wpisała swoje dane.  Uśmiecham się głupkowato i przytakuję jej.  Chyba nie zauważa, że nie słucham.  Zaproś ją na wakacyjnego drinka, aby opowiedzieć jej o opasce.  Za chwilę jej numerek.  Człowieku ogarnij się, raz… dwa …. Trzy…..  Jej numerek wyświetla się na ekranie.  Ona podnosi się i idzie w kierunku okienka.  Jak zbity pies wstaję i wychodzę.  Impotent.

*                      *                      *

Kilka godzin później rodzi się w mojej głowie zabójcza myśl.  Przecież lampiąc się żałośnie w jej formularz, zdobyłeś jej imię i nazwisko…. Internet teraz taki wszechobecny…  To niestety wynik podobnej historyjki dawno temu, udanej.  Wówczas, dziewczyna była pod wrażeniem, że ktoś zadał sobie trud szukania jej w świecie.  Wynikły z niej romantyczne wieczory, upojne noce, wesołe śniadania.  Automatycznie założyłem, że to musi zawsze działać.  Tutaj działałem pod presją czasu.  Trzeba kuć żelazo póki gorące.  Zbliżał się weekend, a moje dni w Warszawie były policzone.  Oczyma wyobraźni widziałem ją, śmiejącą się do rozpuchu z moich żartów w Paparazzi na Mazowieckiej, czy gdzieś na patio na Foksal, z Cosmo w ręku, bawiącą się włosami zalotnie.  Wbrew zebranemu materiałowi dowodowemu, czułem się jak zwycięzca i po prostu W I E D Z I A Ł E M, że ona będzie moja.  To tylko kwestia kilku dniu. 

Odpaliłem Google’a.  Jest.  Po 30 minutach zarysowało się kilka opcji.  Postanowiłem odpalić wpierw z Fejsa.  Witam Ewo.  Urząd Miejski się kłania. Chciałbym uściślić kolor Pani oczu.  Zakładam, że na świeżym powietrzu, z kawką lub drinkiem w ręku, prezentuje Pani szereg nowych barw, które Urząd chciałby doprezyzować...... Wysłał w tym celu swojego specjalistę...  Wtedy tego nie ogarnąłem, bo pisałem to pod impulsem i presją czasu, ale to był stek bzdur.  Ani porywających, ani śmiesznych, ani zalotnych.  Z perspektywy czasu, słowo „specjalista” kole drutem do robienia na drutach prosto w oko.  Pierwszy zgrzyt nadchodzi już po sekundzie.  Fejs mnie informuje – dopiero po naciśnięciu „wyślij” - że ponieważ nie jesteśmy „znajomymi” na FB, to mój żałosny sonet wyląduje w kosztu, tj. nie w skrzynce przychodzącej, ale w folderze „inne.”  To taki eufemizm na „śmiecie, których nikt nigdy nie przeczyta”.  Mogliby o tym informować przed wysłaniem, nie trudziłbym się, nie zrobiłbym z siebie błazna.  Ale postanawiam dać jej dzień na odpowiedź.

Gdy nie nadeszła odpowiedź, założyłem optymistycznie, że nie dostała maila.  Historia stara jak świat.  Wszyscy tak zakładają, nawet ja, stary, dojrzały i doświadczony dziad.  To wszystko wina Fejsa.  Co za brak kompetencji.  Czas na „Plan B”.  Moja słodka Ewa, moja przyszła żona i przyszła matka moich licznych przyszłych dzieci, do najroztropniejszych nie należy, bo umieszcza na internecie swoje całe CV.  Wersja full option – numer telefon, email, szkoły do których uczęszczała, nawet jakiś adres.  To niebezpieczne.  Jakiś psychol z pewnością zrobiłby z nich użytek.  Gdzieś w tle umysłu przechodzi mi jak błyskawica myśl ale ja przecież nie jestem psycholem, więc nie zrobię z nich żadnego użytku, po czym jakby nigdy nic, nie widząc sprzeczności, zapisuję w telefonie jej numer telefonu ściągnięty z netu.  Piszę do niej SMSa.  Urząd Miasta Stołecznego bardzo romantycznym miejscem nie jest, a tyle udało się z niego wykrzesać.  Czy nie ciekawi Pani ile dałoby się wykrzesać z kawiarenki, z letnim grzesznym koktajlem w ręku, w promieniach słońca, gdzie czas nie płynie?  Ustalilibyśmy wreszcie jaki Pani ma naprawdę kolor oczu, w jedynych warunkach które tak naprawdę się w życiu liczą – w chwili, gdy ktoś w nich tonie.  Powinna być jakaś zasada, że przed wysłaniem e-maila, czy SMSa, ludzie idą na badanie psychiatryczne.  Panel ekspertów orzeka, czy ten osobnik jest intelektualnie i emocjonalnie zdolny do korzystania ze zdobyczy technologii bezpośredniej komunikacji.  Mnie uratowałoby to przed kilkoma spektakularnymi wpadkami.  Po wysłaniu tego bełkotu poszedłem na siłownię. 

Po powrocie z sali po 3 godzinach okazało się, że na szczęście mój provider, Orange, zainterweniował.  SMS nie przeszedł.  Przypomniał mi się zidentyfikowany, ale ciągle nierozwiązany problem, na który natknąłem się już kilka tygodni wcześniej: moja komórka nie przesyła długich SMSów.  Niestety nie wyciągnąłem właściwych wniosków z tej kolejnej, czwartej już, porażki w polowaniu na Ewę.  Niestety intensywny trening na siłce nie podziałał trzeźwiąco.  Narodził się w mej głowie kolejny błyskotliwy pomysł.  Podziel SMSa na kilka krótszych.  Jak ktoś chce sobie zrobić krzywdę, to nic go nie powstrzyma.  Podzieliłem SMSa na cztery mniejsze.  Poszły. Jeden za drugim.  Cztery gwoździe do mojej trumny.

Gdy weekend minął i moje wielkie plany uwodzicielskich i pełnych romantyczno-zmysłowego napięcia drinków w Sketchu i seksownych tańców w Foskal XVIII tudzież w Syrenim Śpiewie do białego rana rozpłynęły się we mgle nudnych dni i jeszcze bardziej deszczowych wieczorów, powoli zaczęło do mnie docierać, że być może Ewa nie była tak zakochana we mnie jak mi się pierwotnie wydawało.  Być może Ewa nie myślała o mnie, jeszcze, jak o przyszłym ojcu swoich pociech.  Być może stanie się to dopiero za kilka dni.  Maks za tydzień.  Być może fakt, że jakiś psychol zagadujący ją w urzędzie miejskim, gdy ona tylko chciała wyrobić sobie dowód, zaglądający jej przez ramię i de facto kradnący jej dane osobowe, potem podstępnie piszący do niej najpierw na Fejsie, potem zasypujący ją deszczem następujących po sobie natrętnych SMS-ów, nie wzbudził w niej od razu miłości.  Być może nasze uczucie musi dopiero się rozwinąć i zakwitnąć.  Być może jednak sprawiłem złe wrażenie.  Szansa malutka, ale nie można wykluczyć, że jest szansa 1/1000000000 że się po prostu zbłaźniłem.

Doszedłem do – wówczas oczywistego – wniosku, że najlepszy pomysł aby zatrzeć złe wrażenie wywołane narzucaniem się i natrętnymi wiadomościami, to zintensyfikować kontakt z przedmiotem tego molestowania.  Po prostu muszę do niej zadzwonić.  Za mało mnie w jej życiu.  Z pewnością, jak zobaczy, że dzwoni do niej ten psychol, co ją zadręczał swoją osobą przez ostatni tydzień, to na pewno odbierze i z przyjemnością pogada.  Ja jej wszystko wyjaśnię, naprawię złe wrażenie i nasza przyjaźń – ba, nie bójmy się użyć tego słowa: nasz romans – ruszy z kopyta.  Przecież jestem taki fajny.  Nie może nie ulec mojemu czarowi.  Wykręcam numer.  Zajęte.  Wykręcam raz jeszcze.  Zajęte.  Wykręcam tysiąc razy.  Zajęte.  Nie odbiera.  Zajęte.  Wyłączony numer.  Dzwoni telefon, ale ktoś odrzuca rozmowę.  Zajęte.  Wyłączony telefon. 

Stoję w bramce na Lotnisku Okęcie.  Kończy się mój wielotygodniowy pobyt w Warszawie.  Ewie nic już nie grozi, bo na kilka tygodni wracam do siebie.  To chcę jej właśnie zakomunikować, ale ona ciągle namolnie i natrętnie nie odbiera.  Ja ją chcę od siebie zbawić, a Ewa za nic w świecie nie chce o tym usłyszeć.

W tej chwili już nie wiem co mną powoduje.  Wiem, że się zbłaźniłem.  Wiem, że w jej oczach muszę być psychopatą.  Wiem, że cokolwiek miało lub nie miało miejsca w Urzędzie Miejskim na ulicy Nowogrodzkiej zostało – jak w kwasie solnym – rozpuszczone w mojej głupocie, namolności, natarczywości, niecierpliwości, psycholstwie.  Dlaczego mi zależy na tym, co sobie jakaś przypadkowa dziunia, jakieś 50-ileś kilo wody, wapnia i innych chemikali o mnie myśli.  Nie znam jej, nie poznam, jak pojawiła się w moim życiu tak i znikła – co za różnica co ona o mnie myśli.  Czy to moja miłość własna pcha mnie do odkupienia się w jej oczach?  Urażona duma?  Cień nadziei, że jednak coś będzie?

Co by to nie było, popycha mnie to do ostatniego kroku.  Po wiadomości na Fejsie, SMSach i nieodebranych telefonach – piszę do niej e-maila.  Z perspektywy czasu jest stonowany, zbyt przepraszający, zbyt łaszący się i niepotrzebnie ciągle ją komplementujący.  Pani Ewo.  Dzwoniłem dzisiaj do Pani przed wylotem z Polski, ale nie odebrała Pani.  Dzwoniłem, bo chciałem Panią przeprosić i uspokoić, bo pomyślałem – po czasie, niestety – że być może mogła się Pani przestraszyć, że jakiś psychol ją prześladuje.  Spokojnie, nic z tych rzeczy, jestem normalny i już znikam.  Ma zresztą już Pani moje i imię i nazwisko, więc może odetchnąć z ulgą (lub sprawdzić w kartotekach J).  Po prostu tak miło nam się gaworzyło, że – znów po czasie, niestety – pomyślałem, że spróbuję Panią wyciągnąć na światło dnia, by się tym pięknym Pani oczom bliżej przyjrzeć.  Po kilku próbach odtworzyłem imię i nazwisko (pamięć żałosna, ale niestety przypomniałem sobie), stąd numer tel i ten email (zbłaźniłem się też na FB, ale być może to zostało zutlizowane jako junk).  Łatwo się w tych próbach zapędzić i zgubić umiar gdzie kończy się próba a zaczyna napastowanie.  W każdym razie jeszcze raz przepraszam, jeżeli przesadziłem i Panią zaniepokoiłem.  Wysłałem i wsiadłem do samolotu.  

Ewa nigdy na nic nie odpowiedziała.  Na wiadomości z Fejsa, na SMSy, na telefony czy na email.

*                      *                      *

Kilka miesięcy później, stoję w Vision Express w Arkadii.  Przymierzam setną już parę ramek tego dnia.  Już wszystko wydaje się takie same.  Już nie mogę.  Obracam się i mam iść do następnej półki, gdy nagle stojąca obok kobieta odzywa się do mnie.  Powoli i badawczo.  Dzień Dobry Panu.  Stanąłem wryty i patrzę.  Twarz lekko znajoma, ale nie kojarzę.  Pełna koncentracja.  Po chwili już wiem.  BEEP.  MATCH.  Patrzę na Ewę i nie jestem w stanie nic z siebie wydobyć.  Cieniutkim głosem piszczę:  Dzień Dobry.  Przepraszam.  Do widzenia.  Wybiegam.

*                      *                      *

Nigdy nie ustaliłem czy tego dnia, wiele miesięcy później, w Żurawinie to była Ewa.  Wiem jedno.  To tylko kwestia czasu zanim ją znów spotkam.  Tym razem będę gotów.  Do trzech razy sztuka.


1 comment: