Sunday, October 30, 2016

Wyznanie

Zastanawiałem się dzisiaj czego Pani życzyć. Tak bardzo się nie znamy.  Tak bardzo chciałbym, abyśmy się znali. Tak mało o Pani wiem. Strzeże Pani swojej prywatności, jak wstydliwej tajemnicy, jak dziury w skarpetce, jak tej parszywej historii z liceum, którą wszyscy jakąś mamy, o której wiedzą tylko nieliczni.

Tak godnie Pani broni swojego życia przede mną, że nie mogę tego nie respektować.  Jakby wiedziała Pani, że ja moge przynieść tylko zniszczenie, tylko smutek, że za pustymi słowami nic nigdy nie będzie.  Że zakażenie przyjdzie nagle i wymiecie wszystko. Więc broni się Pani. Nie mogę się Pani dziwić.  

Ale jednak otworzyła Pani rąbki tej tajemnicy kilka razy... historie rodzinne z dzieciństwa... relacje z siostrami... Gdy z Panią rozmawiam, reszta świata znika.  Jesteśmy tylko my.  Jak w kluczowym dialogu w dramacie, z kadru znikają wszyscy inni.  Robi się ciemniej.  Jesteśmy sami, we dwoje.  Intymnie.  Pani niespodziewany monolog ponad trzy lata temu o samotności ludzkiej, która za nami podąża jak anioł stróż, jak kuszący diabeł....  Czy Pani mówiła wtedy o sobie, czy o mnie?  Te słowa towarzyszą mi dzień w dzień.  Niespodziewana podwózka samochodem, gdy musiałem przejść jedynie 100 metrów by podjechać na dworzec, a jednak podwiozła mnie Pani.  Siedzieliśmy w nieskończoność w Pani samochodzie zanim wysiadłem.  Padał deszcz.  Wolno po szybkie ślizgały się wycieraczki.  Rozmowa się nie kleiła.  Chciałem wysiąć, ale Pani oponowała.  Niech Pan jeszcze zostanie.  Tacy niezdarni, tacy zmieszani.

Nie wiedziałem co Pani napisać.  W końcu napisałem swoje wyznanie. J.W. Goethe napisał jakieś bzudry o piersiach i ciele.  Ja mam coś bardziej skromnego.
Droga Pani X,  
Chciałbym Pani złożyć życzenia, jakich Pani nigdy od nikogo nie dostała.  Ale Pani wydaje się mieć juz wszystko. Uroczego synka, który jest dla Pani wszystkim.  Tą serdeczność, to miłe usposobienie, za każdym razem gdy sie widzimy.  Nie mogę Pani życzyć niczego, bo Pani wydaje się wszystko już mieć.  A jeśli Pani nie ma to i tak okazuje Pani taką pogodę ducha jakby wszystko miała.  Taką lekkość.  Takie szczęście bycia sobą.  Z każdej sekundy życia.
Zamiast życzeń, podzielę się więc z Panią swoimi małymi dwoma sekretami, bo tych dwóch rzeczy wiem że nikt Pani nie da. 
Często w nocy nie mogę usnąć, bo świat kręci się zbyt szybko, decydują się ważne kwestie, nie załatwiłem bardzo istotnej sprawy, nie wysłałem wszystkich arcypilnych maili, nie sprawdziłem ostatnich publikacji w Dzienniku Urzędowym, zapomniałem oddzwonić do bardzo ważnego prezesa, świat się beze mnie zawali, rynki się załamią, Wall Street upadnie, cena złota skoczy do góry, a uprawnień do emisji do dołu, ciśnienie i tętno skacze, gwiazdy wirują na niebie, księżyc przelatuje przez nocne niebo jak rakieta, serce bije coraz szybciej, a wskazówki po nocnym zegarze biegną uciekając przed nadchodzącym brzaskiem, który jest tuż tuż.....
Wtedy myślę o Pani. 
Widzę Pani uśmiechniętą twarz.  Słyszę Pani łagodny głos.  Pani zielonkawe oczka filuternie na mnie (pewnie na wszystkich) spoglądają.  Słyszę: Panie Marku, jak dawno Pana u nas nie było!  Pani skromny ciepły uśmiech rozlewa się po galaktyce i spowalnia ruch ciał niebieskich.  Komety przestają zabłąkane szukać miłości po wszechświecie i wracają do domu.  Czarne dziury przestają łapczywie wciągać całą materię i zaczynają się wreszcie szczodrze dzielić.  Białe karły, wcześniej palące się smutkiem, iż już za chwilkę się wypalą i zgasną na wieki, na nowo wypełniają się nadzieją i żyją drugim życiem gwiazd.  A nasz własny księżyc wreszcie znajduje swoje miejce na niebie, nad moim domem, tuż za kominem.  
Czas zwalnia, potem staje.  Tykanie zegara oddala sie, oddala, oddala... A ja widzę tylko Pani uśmiech. Tylko Pani oczy.  Czuję Pani zapach, gdy mija mnie Pani w korytarzu, nieśmiało opuszczając wzrok... Robi się ciepło i słyszę Pani łagodny głos, łagodny szept... wtedy usypiam jak dziecko.
Przyznam się Pani do czego wstydliwego.  Dwa lata temu, jechałem pociągiem.  Cieszyłem się na to, że zobaczę kogoś dla mnie ważnego, mimo że nieznanego, kogo nie widziałem od kilku miesięcy.  Stanowiła dla mnie zagadkę.  Była taka tajmnicza.  Tak mało o sobie mówiła.  Nie byłem w stanie nic wyciągnąć ani od niej, ani od innych znanych nam wspólnie osób, bez budzenia podejrzeń.  Jadąc pociągiem, myslałem o niej i jak bardzo się cieszę, że jutro ją zobaczę.  Pamiętam to jak wczoraj: siedziałem w Warsie, po prawej stronie wagonu, przy dużym stoliku, sam.  Patrzyłem przez okno.  I w tym właśnie momencie, przyszedł SMS, który wyjaśnił sprawę najważniejszą.  Panie Marku!  Tak dawno Pana nie widzialam.  Przykro mi, że jutro się nie zobaczymy, ale mam niespodziankę.  W załączonym pliku przesyłam zdjęcie swojego ukochanego synka, który urodził się wczoraj caluśki i zdrowiuteńki.  Rozanielona mamusia.
Czasami krwawimy wewnętrznie, lecz na zewnątrz nosimy dumną minę na pokaz.  Udało mi się jeszcze wysłać do szczęśliwej mamusi SMS-a.  Byłem szczęsliwy jej szczęściem.  Synek był faktycznie przepiękny.  Z pewnością po mamusi.  Dopiero po naciśnięciu SEND coś wewnątrz puściło.  Gdzieś pojawiła się rysa, a potem pęknięcie.  Jednyny raz od ponad 10 lat, uroniłem kilka łez przez kobietę.  To wina pociągu.  W pociągach się rozklejam.  
Tych życzeń Pani nigdy nie przeczyta.  Wszyscy nosimy swój krzyż, wszyscy mamy swoje tragedie duże i malutkie.  To jest mój malutki dramat.  Pani żyje swoim szczęściem.

Wszystkiego najlepszego.

Sunday, January 5, 2014

Falling Down

Usiedliśmy przy jednym z szarych drewnianych stoliku na środku sali.  Oprócz nas, w knajpie było może z pięć osób.  Jak na piątkowy wieczór w „Żurawienie”, dość skromnie.  Dla mnie Old Fashioned, dla kolegi Moscow Mule.  Zajęty rozmową i przeglądaniem karty dań nie przyjrzałem się większej grupie, która przelała się koło nas w stronę dużego stoliku pod ścianą.  Po chwili znów podeszła kelnerka.  Pani … - szybkie spojrzenie na fartuszek – Justyno…, ta sałatka z kwiata to naprawdę z kwiatów?  Da się to jeść?  Tak, takich jadalnych.  Np. bratka.  Uśmiechnęła się.  Tego kwiatka co Pani ma za uchem też można zjeść?  Justyna zarumieniła się i odruchowo złapała za ucho.  W tym momencie spodobała mi się.  Przez chwilkę była taka delikatna, wrażliwa.  Jakby przez ułamek sekundy poczuła się naga.  Zapragnąłem zjeść ją, a nie kwiatka.  Ale szybko znów złapała rytm.  Nie, tego akurat się nie je.  Bardzo stanowczo i oficjalnie to zabrzmiało.  To co dla Panów?  Czekając na polędwicę i stek, leniwie sączyliśmy drinki.  Po całym dniu zwiedzaniu Warszawy byliśmy trochę zmęczeni.  Ja też; dawno nie bawiłem się w turystę w rodzinnym mieście.  Dużo się pozmieniało.  W wielu miejscach tak dawno nie byłem. 

W chwili przerwy w rozmowie, mój wzrok przypadkowo powędrował w stronę grupy pod ścianą.  Przeskakiwał z osoby na osobę.  Obmacywał postać po postaci.  Pobierał próbkę, badał temperaturę, zaglądał w serce.  Nagle zamarłem.  Twarz jednej z osób wydała się znajoma.  Jak w serialu detektywistycznym, gdy komputer porównuje odciski palców ściągniętych na miejscu zbrodni z odciskami wcześniej skazanych przestępców, przed oczyma przelatywały mi setki twarzy znajomych, koleżanek i kochanek.  Wspomnienia, przygody, zajścia lub ich brak.  Nie.  Kolejna twarz.  Nie.  Kolejna twarz.  Nie.  Nagle coś.  Komputerowy BEEP.  Dużymi literami wyskoczyło słowo MATCH.  AFFIRMATIVE.  Pojawiła się twarz.  Inna fryzura, inne ubranie, ale to definitywnie ONA.  Przez ułamek sekundy nie kojarzyłem.  Skąd ja ją znam.  Musiałem jednak wiedzieć, bo odruchowo lekko przesunąłem tłów, aby moją twarz zasłaniał duży szary wazon stojący na półeczce przedzielającej restaurację na pół.  Aby ona mnie nie zobaczyła.  Zerknąłem zza wazonu aby sprawdzić.  Czy to ona?  Giorgios zauważył że coś nie tak.  Dude, is everything alright?  What are you looking at?  Chciałem powiedzieć to tak, jak to mówią Brazylijczycy, aczkolwiek w innym kontekście.  Eu conheço ela de outros carnavais.  Znam ją z innych karnawałów.

*                      *                      *

21 czerwca w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy, Wydziale Obsługi Mieszkańców, było w miarę pusto.  W połowie wakacji, w piątek tuż po porze lunchowej, nie było to dziwne.  Jednak obsługa petentów trwała bardzo długo.  Gdybym tylko był teraz na plaży mógłbym tak siedzieć w nieskończoność.  Połowa okienek była zamknięta.  Mimo, że większość szarych plastikowych krzeseł była pusta i wokół stolików na sali świeciły pustki, czekaliśmy prawie 20 minut, aż nadeszła kolej mojego brata.  Gdy na elektronicznych ekranach zawieszonych wokół sali wyświetlił się długo oczekiwany numer F026, Rysiek wstał i podszedł do okienka.  Zostałem sam.

Rozparłem się.  Wersja full macho.  Odchylony do tyłu na krześle, nogi wyprostowane przed siebie, w pozycji półleżącej, gazeta rozłożona na pół sali.  Od rana chciałem poczytać, ale ciągle gdzieś mnie gnało.  Ciągle coś nie tak, ciągle coś przerywało.  Nawet na lotnisku nie zdążyłem.  Mając chwilę spokoju, wreszcie wziąłem się za nadrabianie zaległości. 

Po kilku przeczytanych kolumnach, w prawym dolnym rogu mojego pola widzenia, w drugim czy trzecim planie, pojawiły się nogi.  Nogi.  Długie nogi.  Bardzo długie.  Płeć nóg: żeńska.  Oderwałem wzrok od gazety i przekręciłem głowę.  Zrobiłem to niby niechętnie, ale żeńskość tych nóg, w połączeniu z ich długością, stanowiły jednak przymus.  Atawistyczny odruch nabyty setki tysięcy lat temu przez moich małpich przodków i ciągle aktywny w moich genach: takich nóg się nie przepuszcza.  No więc świadom dziejowej spuścizny, wzroku moich męskich praprzodków na sobie: pełna koncentracja na nogach.  Przejechałem po nich wzrokiem.  Wolno.  Od dołu.  Wysoki obcas.  Do góry.  Łydki.  Uda.  Wszystko jest.  Shorty.  Znów do dołu.  Uda.  Znów do góry.  Uda.  Szczupłe, zgrabne uda.  Jeszcze wyżej.  Talia.  Na wysokości talii para niewieścich rąk, trzymająca ramę krzesła koło mnie.  Wzrokiem przejechałem po smukłych dłoniach, długich rękach.  Spojrzałem na twarz.  Nie patrzyła na mnie.  Właścicielka żeńskich nóg i żeńskich rąk wpatrzona była – jak zahipnotyzowana – w punkt na podłodze między mną, a nią.  Zamarła.  Bez ruchu.  Podążyłem za jej wzrokiem.  Jej pole widzenia znikało gdzieś pod stołem.  Przechyliłem głowę, by zobaczyć w co się tak wpatrywała.  Zajrzałem pod stół.  Nagle zrozumiałem.  Wpatrzona była w moje wyciągnięte nogi wsunięte pod krzesło, które chciała wysunąć.  Przepraszam.  Podkurczyłem nogi.  Odsunęła krzesło i usiadła.  Bez słowa.  Nie patrząc na mnie.  Na kolanach postawiła sporawych rozmiarów torebkę.  Na stole – formularz urzędowy o nowy dowód osobisty.  Pochyliła się i zaczęła wypełniać. 

Wróciłem do gazety.  Nagle zadziałały te geny.  Ten przymus.  Ten instynkt.  Usłyszałem swój własny głos.  Zgubiła Pani, czy ukradli?  Dalej niby czytam.  Nie patrzę się na nią, ale wiem, że przerwała pisać i zastanawia się przez chwilę.  Nie podnosi wzroku.  Zgubiłam.  Znów formularz.  Głos dość młody.  Nie trzeba było tyle pić.  Tak to jest z dzisiejszą młodzieżą, zabalują a potem to.  Wciąż niby czytam.  Czuję, że podniosła wzrok i patrzy się na mnie badawczo.  Jestem twardy.  Nie odwracam się, niby patrzę na nią.  Wersja macho extra full.  Zaczytany.  Wzrokiem wypaliłem już dziurę w gazecie.  Łapię się, że nawet zapomniałem o czym jest ten artykuł, którego już 3 kolumny przecież przeczytałem.  Zgadł Pan.  Byłam z koleżankami na mieście i następnego dnia dowód zniknął.  Cisza.  Kątem oka widzę, że zawzięcie szuka czegoś w komórce.  Nie wstyd Pani?  Nawet nie pamięta kiedy to było.  Teraz trzeba spojrzeć na Fejsa i ustalić fakty, daty.  Udało mi się wstrzyknąć w to zdanie kilka kropli lekko kpiącego i wystarczająco rozwodnionego jadu.  Trafiony.  Wyraźnie ją to rozbawiło.  Znów podniosła wzrok znad formularza.  Zgadł Pan.  Uśmiech.  Dalej wertuje komórkę.  Mam!  Rzuciła się z powrotem na formularz jakby chciała go zjeść.  Nagle coś jej przyszło do głowy i urwała w pół wiersza.  Spojrzała na mnie.  Piątek.  Patrzę się na nią.  Ostro było?  Baaaa.  Uśmiech.  Nie podnosi wzroku.  Oboje gramy w tą samą grę.  Pełna non-szalancja.  Maksymalny olew.  I chęć ciągnięcia tej rozmowy.  Ale tak, aby sobie niczego nie pomyślała.  Aby sobie niczego nie pomyślał.

Zaglądam jej przez ramię.  Adresu też Pani nie pamięta?  Kiepsko ….  Znów się uśmiechnęła i patrzy na mnie.  Nie.  Chwila przerwy.  To skomplikowana historia.  Nie ma to innej odpowiedzi: Takie właśnie lubię.  Zastanawia się przez chwilę.  Wynajmuję mieszkanie od gościa, który się z tego nie rozlicza w Urzędzie Podatkowym i nie chciał pozwolić mi się zameldować w Warszawie na jego mieszkanie.  Ale poszłam z umową do urzędu bez jego wiedzy i już jestem zameldowana.  Pełna duma na twarzy.  Przechytrzyłam skurwysyna.  Cwana z Pani…. Szukam słowa.  Lisiczka.  Uśmiech niepewności.  Nie jest pewna co mam na myśli.  Ja tylko myślę: miękkie miłe futerko pod dłonią… chcę pogłaskać….  Może mnie ugryźć.  Mówi zdecydowanie.  Nie lisiczka.  Ale trzeba sobie radzić.

Jej formularz coraz bardziej mnie wciąga.  Zauważam w nim MEGA punkt zaczepienia.  Mój sygnał.  Nastąpił moment prawdy.  Postanawiam zagrać o pełną pulę.  Niech moje praszczury patrzą i się uczą.  Dlaczego Pani kłamie w formularzu?  Szczerze zdzwiona podnosi wzrok.  Gdzie skłamałam?  Teraz albo nigdy.  Raz, dwa…. Trzy…. W rubryce „kolor oczu” wpisała Pani „szaro-niebieski”, a tymczasem widzę w nich … podnoszę powoli rękę i dotykam jej policzka i przekręcam powoli jej głowę w swoją stronę… wpatruję się głęboko w oczy…zieleń i jakby… jakiś odcień piwnego….  Uśmiecha się powoli.  Ciągle dotykam jej polika.  Jest w pełni świadoma, że stawka skoczyła.  Mam szczerą ochotę ją pogłaskać po twarzy.  Mam ochotę ją pocałować.  Zjeść.  Zrobić jej zdjęcie i nosić w portfelu.  Puszczam.  Cofam rękę.  Też ma ochotę rozładować, zwolnić.  Rozładować sytuację.  No właśnie sama nie wiem jaki to kolor, borykam się z tym od lat…. Ale piwnego?  To nowość.  Spuszcza wzrok, ale uśmiech z twarzy nie znika.  Sięga do torebki i wyjmuje z niej puderniczkę.  Przygląda się.   No rzeczywiście…. Ale wie Pan, to kwestia oświetlenia.  Chowa puderniczkę i wraca do formularza.  Ale uśmiech nie znika z twarzy.

My tu gadka szmatka, a ja z niepokojem zauważam, że mój brat ewidentnie zbiera się do odejścia do okienka.  Za chwilę wstanie.  Zbiera papiery.  Włącza się ten głos w głowie.  Weź jej numer.  Panika.  Nie wiem co robić.  Poproś o numer.  Nie jestem przygotowany.  Nie mam nic w zanadrzu.  Nie przygotowałem terenu.  Nie robiłem tego od tak dawna.  Zapomniałem jak to się robi w ogóle.  Po prostu poproś.  Zaproś ją na kawę.  Mój brat wstaje, ale jeszcze rozmawia z urzędniczką.  Nie zawiedź przodków.  Wszyscy patrzą.  Brat zrobił dwa kroki, ale stanął, odwrócił się, jeszcze rozmawia.  Zaproponuj, że wypijecie drinka.  Brat zaczyna iść w naszym kierunku.  Wolno, sortuje papiery.  Powiedz: miło się rozmawiało, czy nie miałaby Pani ochoty na kawę i ciastko jutro lub pojutrze.  Brat podchodzi do stolika.  Jedyne co mogę powiedzieć to:  A oto i mój brat.  Czas na nas.  Podnoszę się z krzesła nonszalancko, jak mi się wydaje, i wychodzimy.  Brat łapie w mig.  Widzę, że nie próżnowałeś.  Jestem na siebie wściekły.  Mijamy śmieszne marmurowe filary, jakby z Kleopatry i wychodzimy na skwerek przed urzędem.  Głupiec.  Brat coś mówi, ale nic nie słyszę.  Dureń.  Przechodzimy przez Poznańską i Nowogrodzką dochodzimy do samochodu.  Frajer.  Odpalam silnik.  Ciota.  Ciota.  Ciota.

Zanim dojeżdżamy na Mariańską wyrobić bratu nowe prawko, podjąłem decyzję.  Wracam.  Nie mówię nic bratu.  Wstydzę się.  Wstydzę się tej bezradności, nieumiejętności i tego, że mi zależy.  Że tak bardzo mi na jakiejś przypadkowo poznanej dziuni zależy.  Że nie ogarnąłem się i nie wziąłem jej telefonu.  Że taka ciota.  Na szczęście nie mogę znaleźć miejsca do parkowania.  Szybki plan.  Wyrzucę Cię tu i zaparkuję, a Ty idź załatwić sprawę.  Zaraz dojdę.

Po 15 minutach znów jestem w urzędzie na Nowogrodzkiej.  Widzę ją.  Siedzi.  Ciągle sama.  Jak taka kobieta może w ogóle siedzieć sama.  Nie ma już prawdziwych mężczyzn.  Dosiadam się.  W ogóle nie jest zaskoczona.  Jakby wiedziała, że wrócę.  Nie wydaje się zachwycona moim powrotem, a jeśli jest, to starannie to kryje.  Zgubił się Pan?  Lekceważący i pewny siebie uśmiech.  Ona już wszystko wie.  Już mnie rozszyfrowała.  Wymyślam jakąś głupotę, jakiś głupi powód dla którego wróciłem.  Uśmiecha się z pobłażaniem, nawet nie udaje, że wierzy. 

Muszę to ratować.  Wie Pani, powiem Pani prawdę, ale – rozglądam się niepewnie i tajemniczo, ściszam głos i pochylam się do niej, mówiąc szeptem – proszę o tym nikomu nie mówić.  Jest czujna i od razu wie, że się nabijam.  Ale odzyskałem inicjatywę.  Uśmiecha się, ścisza głos i pochyla do mnie.  Słucham, może mi Pan zaufać.  Mówi do mnie, jakby szeptała mi do ucha.  Patrzę się jej głęboko w oczy.  Jest tak słodka.  Mam ochotę rzucić się przez stół i ją zjeść.  Jak ciasteczko.  Ona się nadal uśmiecha.  Ledwo trzyma poważny wyraz twarzy.  Za chwilę wybuchnie.  Rozglądam się dwa razy tajemniczo dokoła i jadę dalej.  Ja… ja tak naprawdę to tu …. pracuję….  Znów się uśmiecha.  Niepewnie.  To już permanentny uśmiech na jej twarzy.  A co Pan tu robi?  Biorę oddech.  Ja to zostałem zatrudniony… do….rozbawiania petentów.  Wybucha śmiechem.   Taaaaak?  To proszę mi opowiedzieć jakiś kawał!  Jak na złość po prostu pustka w głowie.  Absolutnie NIC.  Czuję się, jakbym był z nią w łóżku i nie chciał mi stanąć.  Taka klapa.  Koncentruję się i nic.  Już wiem, że nic z tego nie będzie.  Jest mi wstyd.  Nie chce mi… o mały włos nie powiedziałem – stanąć.  Nie przychodzi mi nic do głowy w tej chwili, to dopiero moje praktyki.  Myślałem, że to dobre wyjście z sytuacji, ale jest rozczarowana, to widać. 

Szuka dla mnie ratunku.  Patrzy się na mnie, analizuje każdy szczegół i nagle zauważa zieloną opaskę na mojej prawej dłoni.  Widzę w jej spojrzeniu odkrycie i radość: EUREKA, jesteśmy uratowani.  A to co?  Dotyka opaskę, dotyka mojej dłoni.  Delikatnie wozi palcem po opasce, aby za chwilę zabrać rękę.  Zalotnie.  Hmmmm.  Długa historia, co teraz?  To długa historia.  Skomplikowana.  W ogóle nie łapie przynęty.  To niech ją Pan skróci.  Trzy zdania.  Ostro, ostro.  Jak łagodny baranek pozwalam jej zmusić siebie do zamknięcia najistotniejszej historii miłosnej moich ostatnich 4 lat do jednego zdania.  Przegapiłem pewną bardzo ważną sprawę w życiu i ta opaska ma mi przypominać, aby nigdy więcej czegoś nie zawalić: mam żyć chwilą i nie marnować okazji.  Znów dotyka opaski.  Sunie wolno palcem po niej.  Hmmm.  Tyle treści w kawałku … to skóra?  Reaguję natychmiast.  Łapię ją za dłoń, kiedy jeszcze dotyka mojej opaski.  To, czy… przesuwam jej dłoń i teraz dotyka skóry na grzebiecie mojej dłoni.  Mojej skóry.  … czy to?  Jej dotyk na mojej dłoni mnie koi.  Przyjemnie jest trzymać jej dłoń.  Jest wyraźnie zaskoczona.  Puszczam.  No więc?  Uśmiecha się i patrzy mi w oczy.  A pan ma niebieskie oczy?  Zmieniła temat.  Uciekła.  Moje oczy są różnych kolorów, a ludzie widzą w nich w to co, co chcą zobaczyć.  Chwila namysłu i powrót.  Czyli jednak realizuje Pan postanowienie o niemarnowaniu czasu.  Uśmiecha się znacząco.  Opaska działa.

Zauważam z niepokojem, że na ekranie wiszącym tuż koło godna na środku sali wyświetla się kilka numerów, z których ostatni to F050.  Ona ma numer F055.  Czas brać się do roboty.  Znów czuję nagły przypływ impotencji.  Nie, proszę, nie rób mi tego.  Mówię sam do siebie.  Ona coś mówi, ale ja już nie słucham.  Wyjmij komórkę i daj jej aby wpisała swoje dane.  Uśmiecham się głupkowato i przytakuję jej.  Chyba nie zauważa, że nie słucham.  Zaproś ją na wakacyjnego drinka, aby opowiedzieć jej o opasce.  Za chwilę jej numerek.  Człowieku ogarnij się, raz… dwa …. Trzy…..  Jej numerek wyświetla się na ekranie.  Ona podnosi się i idzie w kierunku okienka.  Jak zbity pies wstaję i wychodzę.  Impotent.

*                      *                      *

Kilka godzin później rodzi się w mojej głowie zabójcza myśl.  Przecież lampiąc się żałośnie w jej formularz, zdobyłeś jej imię i nazwisko…. Internet teraz taki wszechobecny…  To niestety wynik podobnej historyjki dawno temu, udanej.  Wówczas, dziewczyna była pod wrażeniem, że ktoś zadał sobie trud szukania jej w świecie.  Wynikły z niej romantyczne wieczory, upojne noce, wesołe śniadania.  Automatycznie założyłem, że to musi zawsze działać.  Tutaj działałem pod presją czasu.  Trzeba kuć żelazo póki gorące.  Zbliżał się weekend, a moje dni w Warszawie były policzone.  Oczyma wyobraźni widziałem ją, śmiejącą się do rozpuchu z moich żartów w Paparazzi na Mazowieckiej, czy gdzieś na patio na Foksal, z Cosmo w ręku, bawiącą się włosami zalotnie.  Wbrew zebranemu materiałowi dowodowemu, czułem się jak zwycięzca i po prostu W I E D Z I A Ł E M, że ona będzie moja.  To tylko kwestia kilku dniu. 

Odpaliłem Google’a.  Jest.  Po 30 minutach zarysowało się kilka opcji.  Postanowiłem odpalić wpierw z Fejsa.  Witam Ewo.  Urząd Miejski się kłania. Chciałbym uściślić kolor Pani oczu.  Zakładam, że na świeżym powietrzu, z kawką lub drinkiem w ręku, prezentuje Pani szereg nowych barw, które Urząd chciałby doprezyzować...... Wysłał w tym celu swojego specjalistę...  Wtedy tego nie ogarnąłem, bo pisałem to pod impulsem i presją czasu, ale to był stek bzdur.  Ani porywających, ani śmiesznych, ani zalotnych.  Z perspektywy czasu, słowo „specjalista” kole drutem do robienia na drutach prosto w oko.  Pierwszy zgrzyt nadchodzi już po sekundzie.  Fejs mnie informuje – dopiero po naciśnięciu „wyślij” - że ponieważ nie jesteśmy „znajomymi” na FB, to mój żałosny sonet wyląduje w kosztu, tj. nie w skrzynce przychodzącej, ale w folderze „inne.”  To taki eufemizm na „śmiecie, których nikt nigdy nie przeczyta”.  Mogliby o tym informować przed wysłaniem, nie trudziłbym się, nie zrobiłbym z siebie błazna.  Ale postanawiam dać jej dzień na odpowiedź.

Gdy nie nadeszła odpowiedź, założyłem optymistycznie, że nie dostała maila.  Historia stara jak świat.  Wszyscy tak zakładają, nawet ja, stary, dojrzały i doświadczony dziad.  To wszystko wina Fejsa.  Co za brak kompetencji.  Czas na „Plan B”.  Moja słodka Ewa, moja przyszła żona i przyszła matka moich licznych przyszłych dzieci, do najroztropniejszych nie należy, bo umieszcza na internecie swoje całe CV.  Wersja full option – numer telefon, email, szkoły do których uczęszczała, nawet jakiś adres.  To niebezpieczne.  Jakiś psychol z pewnością zrobiłby z nich użytek.  Gdzieś w tle umysłu przechodzi mi jak błyskawica myśl ale ja przecież nie jestem psycholem, więc nie zrobię z nich żadnego użytku, po czym jakby nigdy nic, nie widząc sprzeczności, zapisuję w telefonie jej numer telefonu ściągnięty z netu.  Piszę do niej SMSa.  Urząd Miasta Stołecznego bardzo romantycznym miejscem nie jest, a tyle udało się z niego wykrzesać.  Czy nie ciekawi Pani ile dałoby się wykrzesać z kawiarenki, z letnim grzesznym koktajlem w ręku, w promieniach słońca, gdzie czas nie płynie?  Ustalilibyśmy wreszcie jaki Pani ma naprawdę kolor oczu, w jedynych warunkach które tak naprawdę się w życiu liczą – w chwili, gdy ktoś w nich tonie.  Powinna być jakaś zasada, że przed wysłaniem e-maila, czy SMSa, ludzie idą na badanie psychiatryczne.  Panel ekspertów orzeka, czy ten osobnik jest intelektualnie i emocjonalnie zdolny do korzystania ze zdobyczy technologii bezpośredniej komunikacji.  Mnie uratowałoby to przed kilkoma spektakularnymi wpadkami.  Po wysłaniu tego bełkotu poszedłem na siłownię. 

Po powrocie z sali po 3 godzinach okazało się, że na szczęście mój provider, Orange, zainterweniował.  SMS nie przeszedł.  Przypomniał mi się zidentyfikowany, ale ciągle nierozwiązany problem, na który natknąłem się już kilka tygodni wcześniej: moja komórka nie przesyła długich SMSów.  Niestety nie wyciągnąłem właściwych wniosków z tej kolejnej, czwartej już, porażki w polowaniu na Ewę.  Niestety intensywny trening na siłce nie podziałał trzeźwiąco.  Narodził się w mej głowie kolejny błyskotliwy pomysł.  Podziel SMSa na kilka krótszych.  Jak ktoś chce sobie zrobić krzywdę, to nic go nie powstrzyma.  Podzieliłem SMSa na cztery mniejsze.  Poszły. Jeden za drugim.  Cztery gwoździe do mojej trumny.

Gdy weekend minął i moje wielkie plany uwodzicielskich i pełnych romantyczno-zmysłowego napięcia drinków w Sketchu i seksownych tańców w Foskal XVIII tudzież w Syrenim Śpiewie do białego rana rozpłynęły się we mgle nudnych dni i jeszcze bardziej deszczowych wieczorów, powoli zaczęło do mnie docierać, że być może Ewa nie była tak zakochana we mnie jak mi się pierwotnie wydawało.  Być może Ewa nie myślała o mnie, jeszcze, jak o przyszłym ojcu swoich pociech.  Być może stanie się to dopiero za kilka dni.  Maks za tydzień.  Być może fakt, że jakiś psychol zagadujący ją w urzędzie miejskim, gdy ona tylko chciała wyrobić sobie dowód, zaglądający jej przez ramię i de facto kradnący jej dane osobowe, potem podstępnie piszący do niej najpierw na Fejsie, potem zasypujący ją deszczem następujących po sobie natrętnych SMS-ów, nie wzbudził w niej od razu miłości.  Być może nasze uczucie musi dopiero się rozwinąć i zakwitnąć.  Być może jednak sprawiłem złe wrażenie.  Szansa malutka, ale nie można wykluczyć, że jest szansa 1/1000000000 że się po prostu zbłaźniłem.

Doszedłem do – wówczas oczywistego – wniosku, że najlepszy pomysł aby zatrzeć złe wrażenie wywołane narzucaniem się i natrętnymi wiadomościami, to zintensyfikować kontakt z przedmiotem tego molestowania.  Po prostu muszę do niej zadzwonić.  Za mało mnie w jej życiu.  Z pewnością, jak zobaczy, że dzwoni do niej ten psychol, co ją zadręczał swoją osobą przez ostatni tydzień, to na pewno odbierze i z przyjemnością pogada.  Ja jej wszystko wyjaśnię, naprawię złe wrażenie i nasza przyjaźń – ba, nie bójmy się użyć tego słowa: nasz romans – ruszy z kopyta.  Przecież jestem taki fajny.  Nie może nie ulec mojemu czarowi.  Wykręcam numer.  Zajęte.  Wykręcam raz jeszcze.  Zajęte.  Wykręcam tysiąc razy.  Zajęte.  Nie odbiera.  Zajęte.  Wyłączony numer.  Dzwoni telefon, ale ktoś odrzuca rozmowę.  Zajęte.  Wyłączony telefon. 

Stoję w bramce na Lotnisku Okęcie.  Kończy się mój wielotygodniowy pobyt w Warszawie.  Ewie nic już nie grozi, bo na kilka tygodni wracam do siebie.  To chcę jej właśnie zakomunikować, ale ona ciągle namolnie i natrętnie nie odbiera.  Ja ją chcę od siebie zbawić, a Ewa za nic w świecie nie chce o tym usłyszeć.

W tej chwili już nie wiem co mną powoduje.  Wiem, że się zbłaźniłem.  Wiem, że w jej oczach muszę być psychopatą.  Wiem, że cokolwiek miało lub nie miało miejsca w Urzędzie Miejskim na ulicy Nowogrodzkiej zostało – jak w kwasie solnym – rozpuszczone w mojej głupocie, namolności, natarczywości, niecierpliwości, psycholstwie.  Dlaczego mi zależy na tym, co sobie jakaś przypadkowa dziunia, jakieś 50-ileś kilo wody, wapnia i innych chemikali o mnie myśli.  Nie znam jej, nie poznam, jak pojawiła się w moim życiu tak i znikła – co za różnica co ona o mnie myśli.  Czy to moja miłość własna pcha mnie do odkupienia się w jej oczach?  Urażona duma?  Cień nadziei, że jednak coś będzie?

Co by to nie było, popycha mnie to do ostatniego kroku.  Po wiadomości na Fejsie, SMSach i nieodebranych telefonach – piszę do niej e-maila.  Z perspektywy czasu jest stonowany, zbyt przepraszający, zbyt łaszący się i niepotrzebnie ciągle ją komplementujący.  Pani Ewo.  Dzwoniłem dzisiaj do Pani przed wylotem z Polski, ale nie odebrała Pani.  Dzwoniłem, bo chciałem Panią przeprosić i uspokoić, bo pomyślałem – po czasie, niestety – że być może mogła się Pani przestraszyć, że jakiś psychol ją prześladuje.  Spokojnie, nic z tych rzeczy, jestem normalny i już znikam.  Ma zresztą już Pani moje i imię i nazwisko, więc może odetchnąć z ulgą (lub sprawdzić w kartotekach J).  Po prostu tak miło nam się gaworzyło, że – znów po czasie, niestety – pomyślałem, że spróbuję Panią wyciągnąć na światło dnia, by się tym pięknym Pani oczom bliżej przyjrzeć.  Po kilku próbach odtworzyłem imię i nazwisko (pamięć żałosna, ale niestety przypomniałem sobie), stąd numer tel i ten email (zbłaźniłem się też na FB, ale być może to zostało zutlizowane jako junk).  Łatwo się w tych próbach zapędzić i zgubić umiar gdzie kończy się próba a zaczyna napastowanie.  W każdym razie jeszcze raz przepraszam, jeżeli przesadziłem i Panią zaniepokoiłem.  Wysłałem i wsiadłem do samolotu.  

Ewa nigdy na nic nie odpowiedziała.  Na wiadomości z Fejsa, na SMSy, na telefony czy na email.

*                      *                      *

Kilka miesięcy później, stoję w Vision Express w Arkadii.  Przymierzam setną już parę ramek tego dnia.  Już wszystko wydaje się takie same.  Już nie mogę.  Obracam się i mam iść do następnej półki, gdy nagle stojąca obok kobieta odzywa się do mnie.  Powoli i badawczo.  Dzień Dobry Panu.  Stanąłem wryty i patrzę.  Twarz lekko znajoma, ale nie kojarzę.  Pełna koncentracja.  Po chwili już wiem.  BEEP.  MATCH.  Patrzę na Ewę i nie jestem w stanie nic z siebie wydobyć.  Cieniutkim głosem piszczę:  Dzień Dobry.  Przepraszam.  Do widzenia.  Wybiegam.

*                      *                      *

Nigdy nie ustaliłem czy tego dnia, wiele miesięcy później, w Żurawinie to była Ewa.  Wiem jedno.  To tylko kwestia czasu zanim ją znów spotkam.  Tym razem będę gotów.  Do trzech razy sztuka.


Tuesday, October 1, 2013

Uciekaj, Moje Serce

Od kilku miesięcy staram się zabić, udusić, otruć miłość, która bez wzajemności narodziła się w pewnym ufnym i spragnionym sercu.  

Dopiero jak to napisałem – kawa na ławę: „zabić uczucie” – poczułem pełny ciężar i okropność tego zwrotu.  Zabić.  Morderca czyhający w mroku, w czarnych rękawiczkach, by zaciągnąć w krzaki nad rzeką swą krzyczącą i szarpiącą się ofiarę, by potem zaszlachtować ją w ciemności, w tajemnicy przed światem.  Jak ojciec niechcianego dziecka, który prowadzi swą młodziutką przestraszoną dziewczynę na zabieg do ginekologa. 

Niechciany wynik durnych romansów, tanich bajerów, alkoholu, upojnych nocy i dni.  Mimo, że ten dzidziuś nie zakiełkował w jej łonie, lecz w sercu, też ma prawo do życia, do walki o tlen.  Malutki, jednokomórkowy organizm, malutkie uczucie – też zaczęło rosnąć, dzielić się, pochłaniać pożywienie i powietrze, coraz więcej wymagać.  Brzemienna uczuciem matka, stawała się coraz bardziej wymagająca.  A dziecko ciągle rosło, oddychało, kopało.  Mnożące się wymagania matki – spragnionej miłości, związku, małżeństwa, rodziny, normalności – dowodziły jak nasz dzidziuś w jej sercu dojrzewa, rośnie.  W końcu – jak w późnym miesiącu ciąży – rosnącego brzucha matki nie można już było ignorować.  Był zbyt wydatny, zbyt ciężki, zbyt dojrzały, by udawać, że go nie ma.  A matka, jak z dzieckiem, niepokoiła się brakiem przygotowań do narodzin.  Nie było małych i ciepłych ubranek, w które można by odziać nasze uczucie, naszą miłość.  Nie było kolebki, w której można by ją kołysać i lulać do snu w chłodne, zimowy wieczory.  Więc rosły roszczenia, pretensje, oczekiwania.  W końcu nadszedł ten moment, gdy rozumiałem.  To dziecko, tą miłość która narodziła się w jej sercu, muszę zabić. 

Poznaliśmy się wiele księżyców temu na konferencji branżowej.  Wstyd powiedzieć, jak przedmiotowo podświadomość męska analizuje płeć piękną, lecz z tego pierwszego spotkania dwa szczegóły – ustalone w pierwszych kilku sekundach – utknęły mi w pamięci.  Starannie chowany za kilkoma warstwami biurowej odzieży wydatny biust i niebieściutkie, jak płytkie egzotyczne wakacyjne morze, oczka.  Jakie Ty masz piękne niebieskie oczy - powiedziałem niby od niechcenia – nalewając sobie kawę – dopiero co poznanej dziewczynie.  Nasze spojrzenia spotkały się, zaiskrzyły, wywołując burzę neuronów, aminokwasów, hormonów, bicie serca.  Gdy spłoszona, zawstydzona i podbudzona tymi kilkoma słowami spuściła wzrok rumieniąc się, wiedziałem już, że wkrótce będę podziwiał jej inne uroki.  A, jak się okazało wśród późniejszych westchnień i pomrukiwań, podczas gwieździstych nocy i bezwzględnie jasnych poranków, uroków tych było wiele.

Była młodziutka, niewinna, zadziorna.  Nasza pierwsza rozmowa popłynęła z marszu jak górski potok: burzliwa, wartka, łamiąca wszystkie napotykane przeszkody.  Rozbijając się o kamienie rozpryskiwała na strony, mocząc radością i śmiechem stojących dokoła ludzi, aby z marszu popłynąć dalej do celu, jeszcze szybciej, jeszcze prężniej, jeszcze bardziej zdeterminowana.  Ostre zakręty, przeszkody wodne i wodospady.  Po wymianie kilku maili i telefonów, wypłynęła na równinę szerokim wolnym nurtem na Placu Trzech Krzyży, gdzie wieczorną porą zobaczyłem ją po raz pierwszy w pełnej okazałości.  Była piękna, delikatna jak poranna rosa, nie z tej planety.  Była sto razy ponętniejsza i kwitnąca niż kiedykolwiek przypuszczałem.  Gdy dużo później, którymś późnym wieczorem, spytałem – głaszcząc leniwie jej nagą i wciąż gorącą skórę, zasypując ją drobnymi pocałunkami, nie mogąc nadziwić się jak piękne i delikatne jest jej ciało, twarz, piersi – gdzie chowała te cuda gdy się widzieliśmy po raz pierwszy na konferencji, odparła, że chowa je przed głodnymi tekstami, starczym podrywem i chamskimi podjazdami przełożonych i kolegów z pracy. 

Z zadumą odkrywam, że całkiem niedawno był moment, gdy wydawało mi się, że jestem na prostej drodze do szczęścia, do szału endorfin, do miłości.  Ale zza dalekich gór, nadciągał zimny, bezuczuciowy wiatr.  Gdy po kilku miesiącach spotkań zauważyłem z niepokojem, że nie rodzi się we mnie żadne nowe uczucie, że oprócz pożądania, ciepłej sympatii i ckliwości, wciąż nie czuję motylków w brzuchu, nawet gąsienice nie pełzną szukając ciepłego miejsca na kokon, spisałem to na chwilowy brak warunków.  W końcu miłość – jak najdelikatniejsza roślinka – potrzebuje klimatu.  Ciepła.  Dwutlenku węgla za dnia i tlenu w nocy.  Wilgoci.  Wody.  Minerałów w glebie.  Potrzebuje też czasu.  Musi zakiełkować.  Wyrosnąć.  Puścić pędy.  Zakwitnąć.  To nie dzieje się z nocy na noc.  Może już ziarenko puściło i lada chwila delikatny, chwiejny, nagi i blady cieniutki pęd wybije się ziemi aby wkrótce wyrosnąć na silne i piękne drzewo?  Więc czekałem.  Czekałem.  I czekałem.  Ale nic nie kiełkowało.  Po roku już wiedziałem, że z tego ziarenka nic nie wyrośnie.  Miłości wciąż brak.

Mężczyzna w późnej trzydziestce, mający młodą, dwudziestokilkuletnią kochankę, którą pożąda, lecz której nie kocha?  Czy mogłem wpaść w coś bardziej sztampowego, trywialnego, obrzydliwego ?

Czy kontynuować ten romans w nieskończoność?  Przynajmniej tak długo aż przyjemność cielesna się nie wypali, aż jej delikatna skóra nie przestanie na mnie działać, aż jej kibić nie przestanie wysłać do mych lędźwi sobie tylko wiadomych, jasnych dla nich czytelnych i chętnie odbieranych sygnałów?  Czy też może zwolnić siebie i ją z tego ciężaru, z tego gnijącego i coraz bardziej śmierdzącego układu, który i tak nas kiedyś przytłoczy?  Wiedziałem, że jeżeli zależy mi na jej dobru – a zależało – to musiałem ją puścić wolno.  If you love somebody, set them free.  Jest młoda, piękna, delikatna, a najsłodsze lata – jak dojrzałe gruszki – jeszcze przed nią.  Że miałaby chętnych widziałem.  Kelner zaglądający w dekolt przy zamówieniu.  Taksówkarz obmacujący spojrzeniem nogi przy wydawaniu reszty.  Kontrahent, który – nie wiedząc, że się znamy – powiedział Pan będzie wiedział, że to ona, bo jej się nie zapomina.  Koledzy z pracy.  Ta kobieta ma wszystko czego potrzeba, abyś być szczęśliwą.  Jest piękna, delikatna, wykształcona, inteligentna i ma poczucie humoru.  Dlaczego jej nie kocham? Nie wiem.  Ale nie mogę jej ukraść najlepszego okresu w życiu, pory tarła, godów i kwitnięcia na jałowy związek.  Musiałem ją wypuścić na wolność.  Musiałem ją uwolnić od siebie.

Jak zerwać?  Tak lubię tą dziewczynę, tak dobrze jej życzę, tak chciałbym być w jej życiu, aby rozmawiać, żartować, obserwować, pomagać.  Nie chcę znikać z jej życia, tracić jej z pola widzenia.  Po co zabijać coś w całości, tylko dlatego, że przybrało trochę złe wymiary, inny kształt, inny kolor sierści, niż byśmy sobie tego życzyli?  Odkryłem, że nie można ludzi, jak zużytych ubrań, po prostu nosić na inne okazje.  Zamiast na pokaz do stylowych klubów, nosić ich na leniwe i przytulne popołudnia w ogrodzie.  Chciałem być właśnie takim starym swetrem, który Iza uwielbiałaby nosić na długie weekendowe spacery to lasu.  Okazało się to jednak niemożliwe.  Zużyty i niekochający facet, jak za ciasna spódnica czy kurczące się spodnie, stał się wrogiem.

Są ponoć dwie szkoły zrywania.  Według pierwszej, skoro tyle czasu łączyło nas uczucie, poranna głupawka, najintymniejsze chwile, skoro tak często razem łapaliśmy oddech po chwilach uniesień, spijaliśmy z siebie kropelki potu, gdy ogień nas łączący się w końcu wypali zobowiązani jesteśmy do wzajemnego szacunku, czułości i troski.  Druga zakłada, że nic sobie nie jesteśmy winni i traktujemy się jak obce sobie osoby.  Magicznie zapominamy, że ona panicznie boi się pająków i widząc je, wrzeszczy z przerażeniem w rozbrajający sposób, a on słodzi półtorej łyżeczki cukru, a kawę lubi czarna, a bieliznę białą.  Że on lubi wolny, czuły rytm, a ona uwielbia jego kilkudniowy zarost, który ją tak zmysłowo drapie po udach.  Rozstając się, nienawidzą się.  Nie chcą się znać, nie dzwonią, nie patrzą. 

Jak się dopiero musiałem nauczyć – to właśnie ten pierwszy typ rozstania, pozornie niewinny i dojrzały, może się ciągnąć latami, powodując trwałe uszkodzenie tkanek i uczuć, nigdy nie gojące się i wiecznie ropiejące emocjonalne rany, strupy zrywane przy każdym spotkaniu czy rozmowie, wrzody na duszy, które nigdy nie mają czasu się zagoić.  Skoro jesteśmy przyjaciółmi, to możemy się widywać.  Rozmawiać.  Pisać.  Jakby nigdy nic, wzajemnie możemy udawać przed sobą, że nie pogrążamy się, że nie boli jej jego szczęście z nową, młodszą dziewczyną, a on się cieszy, że jej nowy facet właśnie dostał promocję.  Gangrena uczuciowa zżera wnętrze i tylko amputacja serca ratuje nas przed śmiercią.  Ten drugi typ zerwania jest gwałtowny, ciężki, bez znieczulenia.  Nie kocham CięRozpoczęłam nowe życie i Ty nie jesteś jego częściąPoznałem nową dziewczynę, która mnie zaspakaja i odchodzę W walizkach wynoszonych ze wspólnego mieszkania wynosimy całą przeszłość, której nikt już nigdy nie widzi.  Ciężkie pobicie skutkujące wieloma emocjonalnymi złamaniami, ale za to goi się po kilku tygodniach, miesiącach.  Po strasznym bólu, pobity człowiek – pozostawiony samotnie w ciemnej uliczce, leżący w rynsztoku i krwawiący niemocą, bólem, samotnością, zawodem – uczy się żyć dalej.  Rany się goją i po kilku miesiącach, gdy lekarze już mają ogłosić zgon, puls – jak w dramatycznym thrillerze medycznym – wraca.  Wpierw leciutku: pyk……. pyk……. pyk…….  Potem coraz szybciej.  W końcu serce, z kilkoma szramami, bije dalej.  Mocniej.  Konkretniej.  Trzeźwiej. 

Kiedy zrywając zakomunikowałem brak miłości, jej reakcja przypomniała mi, że miłość się w tej relacji jednak narodziła.  Wbrew wszelkiej logice, wbrew tysiącletniemu doświadczeniu poetów, pisarzy, zabójców i samobójców, zawsze zakładałem, że miłość nie jest stanem emocjonalno-fizycznym przypisanym do konkretnej osoby, lecz jest bezosobowa, jest duszkiem, lekką mgiełką spowijającą dwojga ludzi, ZAWSZE dwojga ludzi, utrudniającą trzeźwe spojrzenie na świat.  ZakochaniKochają się.  Tymczasem w tym związku doszło do zarażenia tylko częściowego.  Ona poległa, pokonana chorobą.  Wypieki na twarzy, zero koncentracji, wysoka gorączka.  Obniżona odporność.  Tak, Iza była chora.  Zakochana.  Kochała.  Amorek odniósł połowiczny sukces.  Strzelił z łuku i – jak każdy myśliwy – upolował zwierzę, które było najłatwiejsze.  Łania leżała w igliwie, rozpaczliwie ryjąc racicą runo.  Już się nie podniesie.  Ona już kocha.  Tak na to patrzyła Iza.  Z jej perspektywy, odnieśliśmy sukces.  Połowa roboty już odwalona.  Już jedno serce poległo.  Teraz tylko czekać.  Za chwilkę się zarażę.  Zaraz się zakocham.  Dojdzie do zapylenia.  Komórki miłosne, niczym ekspansywna bakteria, gatunek inwazyjny, dotrą do mego serca, przez osmozę, przez płyny ustrojowe, przez pocałunki, przez westchnienia.  Iza to czuje.  Czasami infekcja rozwija się w organizmie ludzkim bardzo długo.  Więc poczekajmy.  Amorek, pokonawszy łanię, wyostrzył cel, zakupił nowszy łuk i z celownikiem optycznym na podczerwień, wykrywaczem ruchu i noktowizorem tropi mnie w gęstwinie.  Złapał trop.  Znalazł połamane gałązki, lniejącą sierść i moją kupkę.  Już mnie prawie ma.  Zaraz wystrzeli strzałę ciepłoczułą, naprowadzoną na moją serce.  On nie popuści.  Iza postawiła na Amorka i wierzyła w jego niezawodność.  Jej się nie spieszy, ona poczeka aż Amorek mnie wytropi.  Za tydzień.  Miesiąc.  Rok.  Dwa.  Trzy.

Jak wytłumaczyć komuś, że ich nie kochasz i już nigdy nie pokochasz?  Że rok, pięć nic nie zmieni?  Że to się po prostu nigdy nie zdarzy?  Że nie kochasz tak bardzo, że nawet czekać dwóch godzin nie będziesz?  Tak, cenisz ją.  Tak, uwielbiałeś każdą wspólnie spędzoną chwilę, każdy jej uśmiech pamiętasz, każdy wspólnie obejrzany film też, ale to już naprawdę koniec.  Już więcej nie chcesz ani filmu, ani chwili, ani uśmiechu.  Bo to nie starcza.  To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć.  Ona nadal jest piękna.  Nadal inteligentna.  Nadal ma poczucie humoru.  Nie kłamałeś.  Ale nie kochasz.  Nie wiesz dlaczego.  Nie kochasz.

Niemoc przetłumaczenia tego stanu, tej ckliwej troski, szacunku i chęci, aby Iza była szczęśliwa, ale nie ze mną, by nie robiła głupstw, by zachowywała się rozsądnie, bo tak wiele może w życiu zdobyć, by jej się powiodło, tej świadomości, że tak wiele mogę dla niej zrobić, pomóc, poświęcić swój czas – ile by go nie chciała – na cokolwiek by chciała – lecz jednocześnie, że jej nie kocham i nie chcę z nią być, zaczęła mnie zżerać.  Zaczęła wywoływać agresję.  Jak nowotwór, żyłami zaczęła płynąć niecierpliwość, która szybko przeistaczała się w nienawiść.  Każda sekunda rozmowy, których przecież chciałem, tylko nie o nas, była mordęgą.  Ona chciała tłumaczeń.  Ona chciała czasu.  Ona mogła czekać i nie rozumiała, że ja nie chcę.  Zgadzała się na coraz więcej, szła na coraz bardziej uwłaczające ustępstwa.  Nie musisz mnie kochać, ja Cię kocham za nas obojga.  Ja wszystko dla Ciebie zrobię.  Moich tłumaczeń, że nie może się tak upokarzać nie przyjmowała.  Jeżeli nie mam nikogo nowego – a nie miałem – nie ma co się śpieszyć.  Mamy czas.  Na pewno ją pokocham.  Skoro jest taka fajna, ładna, seksowna, inteligentna, dowcipna i wykształcona jak mówię, to na pewno ją pokocham.  Jeśli nie posuwasz żadnej innej suni, to nie ma problemu, ja poczekam.  Jej wystarcza to co jest.  Po chwili nawet z tego ustąpiła.  Ok, możesz sypiać z kim chcesz.  Tylko nie zabijaj naszej miłości. 

W ciężkie jesienne wieczory myślę o Izie.  Przypominają mi się nasze miłe, wesołe chwile, uśmiechy, chwile uniesień.  Zastanawiam się co robi.  Czy się uśmiecha, czy płacze?  Wciąż pamiętam jak ktoś kiedyś wyrwał mi serce i wciąż nie wiem, jak tak można żyć. Ale to dla Twoje dobra, Iza.  Kiedyś to zrozumiesz.  Nieprawda, że tak miało być.  Że warto w byle pustkę iść.

Wednesday, September 11, 2013

The Others

Dziś znów miałem ten koszmar.  Wrócił.  Tak jak wtedy, dwa lata temu, gdy obudziłem się w środku nocy zlany potem.  Wczoraj było to samo. 

Idę sam przez las.  Jest gorący jesienny dzień; promyki słońca przebijają się przez żółknące liście.  Mam koszyk w połowie zapełniony grzybami.  Gałązki trzaskają wesoło pod nogami.  Jestem w dobrym nastroju. 

Nie zauważam tego od razu, ale las powoli gęstnieje.  Krok po kroku, drzewko po drzewku, gałązka po gałązce.  Robi się ciemniej; słońce powoli znika i wkrada się chłód.  Kolory ciemnieją.  Znikają radosne pomarańcz, żółć i czerwień; wkracza ponura szarość, brąz i czerń.  Jak nadchodzący smutek, otacza mnie lekka mgła.  Wpierw tego nie rejestruję i dalej spaceruję beztrosko, wchodząc głębiej i głębiej.  Ale mgła gęstnieje.  Drzewa też.  Kolory ciemnieją.  Temperatura dalej spada.  Gdy zauważam co się dzieje, jest już za późno.  Mgła otacza mnie ze wszystkich stron jak ciężka gruba pajęczyna.  Nie wiem gdzie jestem.  Nic nie widzę.  Wilgoć.  Chłód.  Gęsty, lepki kokon mgły.  Głucha cisza.  Słyszę tylko swój oddech.  Nie wiem gdzie się ruszyć.  Boję się.

Powoli z oddali wyłania się dźwięk.  Na początku nie mogę go zidentyfikować, ale powoli rozpoznaję: to kobiecy głos.  Nie mogę wyłowić słów, lecz po chwili skupienia rozpoznaję.  Marek... Marek… Ktoś chyba woła me imię.  Zaraz.  Serce przyspiesza.  Ten głos jest mi jakby znany… Ruszam w tym kierunku… coraz szybciej… wpadam na drzewa… ostre i twarde gałęzie rysują mi twarz… potykam się o korzenie, upadam na ziemię… podnoszę się, idę dalej w kierunku głosu… Marek…. Marek…

Wchodzę w gęstą, wysoką zaroszoną trawę… drzewa zniknęły…. nic nie widzę…. Pod nogami, pod ściółką, chlupocze woda…. Marek…. Marek…. słyszę coraz głośniej ze wszystkich stron… nie wiem gdzie iść.  Stoję, rozglądam się bezradnie…ale nie widzę nic.  Ściana mgły.

Słyszę zbliżające się kroki...  Lekkie, kobiece… Marek!  Tu jesteś! Tyle Cię szukałam! Serce zadudniło jak dzwon.  Już wiem.  Odwracam się.  Nie, nie może być… To ONA.  Stoję i patrzę.  Ona stoi i patrzy.  Czuję przypływ adrenaliny, w głowie mi się zakręciło.  Osłabłem.  Nie wiem gdzie jestem i kiedy.  Ostatnie lata śmignęły mi przed oczyma w sekundę.

Iza?  Uśmiechnęła się tylko.  Marek!  Wciąż w to nie wierzę.  To niemożliwe. Iza! Iza! Tyle Cię szukałem!  jesteś! Jesteś! JESTEŚ! Cieszę się całym sobą; radość rodzi się gdzieś wewnątrz, gdzie nigdy jej nie czułem.

Rzucamy się sobie w ramiona.  Mam łzy w oczach.  Tulę ją mocno do siebie.  Iza!  Czuję jej zapach w nozdrzach, na klatce jej miękką pierś… Głaskam jej twarz… jej włosy… jej ciało… Wszystko mi się przypomina.  Iza! – szepczę Iza!  Nie wierzę.  Nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć.  Ona też ma łzy w oczach.  Płacze.  Marek!  Płaczemy ze szczęścia.  Śmiejemy się, całujemy... Skaczemy po łące… we mgle…  jestem znów szczęśliwy.  Jestem znów kompletny.  Wszystko już jest dobrze.  Już wszystko zawsze będzie dobrze.  Już wszystko ma sens.  Już nic więcej nie chcę.  Już świat ma sens.   Ja już Cię nigdy nigdzie nie puszczęszepcę między pocałunkamiPatrzymy się sobie głęboko w oczy.  Całuję ją po policzkach, po oczach, po nosku.  Nie wierzę, że świat znów ma sens. 

Niepokoi mnie mgła dokoła.  Chwytam ją mocno za rękę.  Odwracam się i zaczynam wracać.  Chodźmy do domu.  Jej dłoń mi się wyślizguje.  Stanąłem i odwracam się.  Długa chwila milczenia.  Mgła się powoli rozrzedza.  Patrzę się na nią, ale coś jest nie tak.  Spoważniała.  Chodź, idziemy - mówię.  Wyciągam dłoń. 

Ona się nie rusza.  Ja już muszę iść – mówi cicho.  Słucham? - pytam.  Gdzie?  Iść gdzie?  Nie wierzę, nie dopuszczam, to pomyłka.  No chodź.  Ale powoli czuję, że nigdzie nie idziemy.  Ona opuszcza wzrok.  Przepraszam – mówi.  Unosi się lekko jak duszek, jak rusałka wodna i odpływa dalej we mgłę.  Tak bardzo przepraszam.  Zaczyna do mnie docierać.  Nie wierzę.  Iza! - krzyczę.  Iza! Zaczynam biec w jej kierunku, ale nie mogę.  Iza, wracaj, błagam Cię!  Nogi mam takie ciężkie.  Nie mogę iść.  Grzęznę w błocie, we mgle, w smutku.  Nie mogę się ruszyć a ona coraz dalej.  Nie mogę zostać - mówi smutnie.  Muszę już iść.

To po co wróciłaś!  - krzyczę.  Po co! Po co! Po co!  Padam na kolana i wyję wściekły na nią, na drzewa, na mgłę.  Po co wróciłaś! Po co znów to wszystko? Ja tego nie przeżyję! Nie jeszcze raz! Po co! Już nie walczę.  Leżę w rosie, w błocie, łkam.

Podnoszę głowę i widzę ją po raz ostatni.  Jeszcze unosi się nade mną.  Widzę ją piękną jak nigdy.  Jej piękną twarz.  Jej głebokie ciemne oczy.  Łzy.  Iza kuca nade mną i głaszcze mnie po twarzy.  Ma taką gładką skórę.  Tak kojący jest jej dotyk.  Uspakajam się.  Chwytam ją za dłoń i pieszczę, ale ta powoli rozpływa się w powietrzu i znika.  Nie odchodź - cedzę przez zęby do siebie.  Przez chwilę widzę jej zarys w powietrzu, lecz po chwili podmuch wiatru ją rozmywa.  Po co do mnie przyszłaś, kochana, po co - mruczę do siebie.  Słyszę tylko kojący szum wiatru. Mgła ustępuję i pojawia się słonko. Wróciły kolory i szczebiot ptaków.  Nagle przy większym podmuchu wiatru słyszę ten szept, ten kochany szept   By zobaczyć Cię raz jeszcze.  By Cię powąchać.  By  nigdy nie zapomnieć.Twych oczu.  By się z Tobą na zawsze pożegnać… Żegnaj, kochany.   

Budzę się w środku nocy.  Dwa lata temu śnił mi się dokładnie ten sam sen.  Wówczas byłem na konferencji w Wiedniu.  Do dziś pamiętam ten zegar.  Czarna noc, czarny pokój, czarny sen, tylko 3:23 a.m. świecąca się złowieszczo na czerwono na stoliku nocnym.  Czerwone cyferki wyrzynające się z czerni nocy.  Chciałem iść spać, ale nie mogłem usnąć, sen wstrząsnął mną jak żaden inny.  Przez pół nocy borykałem się co zrobić.  Nie napiszę do niej.  Nie po to trzy lata wcześniej wyrwałem ją z korzeniami ze swojego życia, zerwałem wszelki kontakt, aby teraz się z nią kontaktować.  Nie po to cierpiałem, płakałem, kasowałem nieprzeczytane maile, darłem i paliłem nieprzeczytane listy, aby teraz wyciągnąć dłoń. 

Ale co mógł ten sen oznaczać?  Z chwilą, gdy pomyślałem, że umarła, że zginęła, że już nie żyje, nie miałem wyjścia.  Wściekły na własną niemoc wymacałem Blackberry na stoliku nocnym i napisałem w nocy dwa zdania.  Pierwsze i ostatnie dwa zdania jakie do niej napisałem w ciągu ostatnich pięciu lat.  Przepraszam, że piszę, ale miałem straszny, straszny sen.  Czy u Ciebie wszystko w porządku?  Odpowiedź przyszła pod dwóch minutach.  Nie odpisałem.  Uspokojony położyłem się w łóżku, ale tej nocy już nie usnąłem.  To było dokładnie dwa lata temu, co do tygodnia.

Gdy się wczoraj obudziłem, wrażenie już nie to.  Już nie napisałem.  Już nie chcę wiedzieć.  Po pięciu latach, korzenie które we mnie wpuściła wszystkie uschły.  Resztę wyrwałem.  Remisji choroby nie było.  Paniki też nie.  Usnąłem szybko i bezproblemowo.

Dokładnie 5 lat temu żegnałem ją, po uroczystych zaręczynach w Paryżu na lotnisku w Amsterdamie.  Byłem szczęśliwy; zaczynałem nowy rozdział w życiu.  Gdy się żegnaliśmy, płakała rzewnie, jak w moim śnie dwa i pięć lat później.  Być może ona wówczas już wiedziała i już podjęła decyzje.  Być może myślała, że – zgodnie z jej decyzją, o której jeszcze nie wiedziałem – widzimy się po raz ostatni.  Nie mogła wiedzieć, że zobaczymy się raz jeszcze.  Że w przypływie desperacji, rzucę pracę i polecę kilka tysięcy kilometrów na drugi koniec świata, by ratować coś, czego ratować się już nie dało.  Reanimować coś, co zmarło śmiercią naturalną, lecz wciąż tragiczną, wiele miesięcy wcześniej.  O zaręczynach nikt się nigdy nie dowiedział.  Nikomu nie powiedziała.  Poroniła je zaraz po zapłodnieniu.


Ale ten blog nie ma być o przeszłości.  Dalej już tylko przyszłość.

Sunday, September 8, 2013

Narodziny

Ten blog rodził się od dawna.  Długimi cichymi wieczorami.  W klubach, z każdym wypitym koktajlem, urwaną rozmową, uśmiechem z oddala.  Na parkiecie, w rytm kołyszących się ciał, pulsującej muzyki, migoczących świateł.  W przedziałach dalekobieżnych pociągów, między znikającymi lasami, łąkami, budynkami, spojrzeniami, słowami.  Na spotkaniach biznesowych, gdy szczegóły rozmowy zamieniają się w kojący szum słów, a jedyne co widzę to Twoje wilgotne usta, długie spojrzenie, skóra spragniona dotyku.  W przychodni lekarskiej, gdy recepcjonistka jest ciut za miła, spojrzenie ciut za intensywne, głos zbyt ciepły.  W gorącym letnim tramwaju, gdy zapach perfum dziewczyny obok wisi w powietrzu tak intensywnie, wypychając wszystkie inne myśli z głowy.  Na klatce, gdy spojrzenia sąsiadki stają się coraz bardziej obiecujące.  Na siłowni, gdy o dziwo zawsze trafiamy na siebie na bieżni, na rowerku, na leżaku.  W galeriach handlowych, na schodach ruchomych, gdy jedziemy w przeciwną stronę, lecz nasze spojrzenia się sczepiają, przyciągają, nie chcą nas puścić.  Przed bramką na lotnisku gdy zastanawiamy się czy będziemy w tym samym samolocie, rzędzie, koło siebie.  W urzędzie, gdy podczas prostej rozmowy o pogodzie szukam sygnałów, staram się utkać nową treść życia.

Codziennie mijamy setki, tysiące ludzi.  W autobusie, tramwaju, metrze, na ulicy, chodniku, w drzwiach, windzie, biurze, sklepie, banku, na poczcie, w przychodni, na spacerze, w lesie, w samolocie.  Mijamy się w milczeniu.  Czasami łapiemy końcówkę spojrzenia.  Ostatnie słowo zdania wypowiedzianego nie do nas.  Zapach ciała, perfum.  Dotyk w tłoku.  Większości nigdy już nie zobaczymy.  Nie usłyszymy.  Szansa ich poznania minęła na zawsze.  Tyle z nich jest samotnych.  W pustych mieszkaniach.  Wypalonych związkach.  Rozbitych rodzinach.  Zakłamanych układach.  Bezdusznych biurach.  Zdradzieckich przyjaźniach.  Są pustymi skorupami, wydmuszkami marzącymi o wypełnieniu, z rozrzewnieniem wspominającymi okres, gdy jeszcze byli kompletni.  Taki jestem ja, tacy są oni.  Mijamy się mimo, że możemy sobie dać właśnie to, czego szukamy.  Potrzebujemy.  Ze wzrokiem wbitym w ziemię, telefonie komórkowym przy uchu, laptopie przed oczyma, nie możemy znaleźć zguby, mimo, że stoi dokładnie przed nami. 

Ten blog jest o tym, jak pokornie i biernie oddajemy najcenniejsze minuty swego krótkiego życia.  Jak pasywnie tracimy to co najcenniejsze.  Jak zwierzęta idące na rzeź, godzimy się z pustką nas otaczającą, mimo, że wszyscy cierpimy na to samo i wszyscy możemy sobie pomóc. 

Mam grubo ponad 30 lat.  Jestem przystojnym, wykształconym, inteligentnym, dobrze zarabiającym mężczyzną.  Mam poczucie humoru, jestem wrażliwy, uwielbiam kobiety.  Ale cierpię na straszną chorobę: umieram z pragnienia miłości. 


Ten blog jest o tym jak szukam miłości i jak jej nigdy nie znajdę.