Usiedliśmy przy jednym z szarych
drewnianych stoliku na środku sali.
Oprócz nas, w knajpie było może z pięć osób. Jak na piątkowy wieczór w „Żurawienie”, dość
skromnie. Dla mnie Old Fashioned, dla kolegi Moscow Mule. Zajęty rozmową i przeglądaniem karty dań nie
przyjrzałem się większej grupie, która przelała się koło nas w stronę dużego
stoliku pod ścianą. Po chwili znów podeszła
kelnerka. Pani … - szybkie spojrzenie na fartuszek – Justyno…, ta sałatka z
kwiata to naprawdę z kwiatów? Da się to
jeść? Tak, takich jadalnych. Np.
bratka. Uśmiechnęła się. Tego
kwiatka co Pani ma za uchem też można zjeść?
Justyna zarumieniła się i odruchowo złapała za ucho. W tym momencie spodobała mi się. Przez chwilkę była taka delikatna, wrażliwa. Jakby przez ułamek sekundy poczuła się naga. Zapragnąłem zjeść ją, a nie kwiatka. Ale szybko znów złapała rytm. Nie,
tego akurat się nie je. Bardzo stanowczo
i oficjalnie to zabrzmiało. To co dla Panów? Czekając na polędwicę i stek, leniwie
sączyliśmy drinki. Po całym dniu
zwiedzaniu Warszawy byliśmy trochę zmęczeni.
Ja też; dawno nie bawiłem się w turystę w rodzinnym mieście. Dużo się pozmieniało. W wielu miejscach tak dawno nie byłem.
W chwili przerwy w rozmowie, mój
wzrok przypadkowo powędrował w stronę grupy pod ścianą. Przeskakiwał z osoby na osobę. Obmacywał postać po postaci. Pobierał próbkę, badał temperaturę, zaglądał
w serce. Nagle zamarłem. Twarz jednej z osób wydała się znajoma. Jak w serialu detektywistycznym, gdy komputer
porównuje odciski palców ściągniętych na miejscu zbrodni z odciskami wcześniej
skazanych przestępców, przed oczyma przelatywały mi setki twarzy znajomych,
koleżanek i kochanek. Wspomnienia,
przygody, zajścia lub ich brak. Nie. Kolejna
twarz. Nie. Kolejna twarz. Nie. Nagle coś.
Komputerowy BEEP. Dużymi literami
wyskoczyło słowo MATCH. AFFIRMATIVE. Pojawiła się twarz. Inna fryzura, inne ubranie, ale to definitywnie
ONA. Przez ułamek sekundy nie kojarzyłem. Skąd ja
ją znam. Musiałem jednak wiedzieć,
bo odruchowo lekko przesunąłem tłów, aby moją twarz zasłaniał duży szary wazon
stojący na półeczce przedzielającej restaurację na pół. Aby ona mnie nie zobaczyła. Zerknąłem zza wazonu aby sprawdzić. Czy to
ona? Giorgios zauważył że coś nie
tak. Dude,
is everything alright? What are you
looking at? Chciałem powiedzieć to
tak, jak to mówią Brazylijczycy, aczkolwiek w innym kontekście. Eu conheço
ela de outros carnavais. Znam ją z
innych karnawałów.
* * *
21 czerwca w Urzędzie Miasta
Stołecznego Warszawy, Wydziale Obsługi Mieszkańców, było w miarę pusto. W połowie wakacji, w piątek tuż po porze
lunchowej, nie było to dziwne. Jednak obsługa
petentów trwała bardzo długo. Gdybym tylko był teraz na plaży mógłbym tak
siedzieć w nieskończoność. Połowa
okienek była zamknięta. Mimo, że większość
szarych plastikowych krzeseł była pusta i wokół stolików na sali świeciły
pustki, czekaliśmy prawie 20 minut, aż nadeszła kolej mojego brata. Gdy na elektronicznych ekranach zawieszonych
wokół sali wyświetlił się długo oczekiwany numer F026, Rysiek wstał i podszedł do
okienka. Zostałem sam.
Rozparłem się. Wersja full macho. Odchylony do tyłu na krześle, nogi
wyprostowane przed siebie, w pozycji półleżącej, gazeta rozłożona na pół sali. Od rana chciałem poczytać, ale ciągle gdzieś
mnie gnało. Ciągle coś nie tak, ciągle
coś przerywało. Nawet na lotnisku nie
zdążyłem. Mając chwilę spokoju, wreszcie
wziąłem się za nadrabianie zaległości.
Po kilku przeczytanych kolumnach,
w prawym dolnym rogu mojego pola widzenia, w drugim czy trzecim planie, pojawiły
się nogi. Nogi. Długie nogi.
Bardzo długie. Płeć nóg: żeńska. Oderwałem wzrok od gazety i przekręciłem
głowę. Zrobiłem to niby niechętnie, ale
żeńskość tych nóg, w połączeniu z ich długością, stanowiły jednak przymus. Atawistyczny odruch nabyty setki tysięcy lat
temu przez moich małpich przodków i ciągle aktywny w moich genach: takich nóg
się nie przepuszcza. No więc świadom
dziejowej spuścizny, wzroku moich męskich praprzodków na sobie: pełna koncentracja
na nogach. Przejechałem po nich
wzrokiem. Wolno. Od dołu.
Wysoki obcas. Do góry. Łydki.
Uda. Wszystko jest. Shorty.
Znów do dołu. Uda. Znów do góry.
Uda. Szczupłe, zgrabne uda. Jeszcze wyżej. Talia.
Na wysokości talii para niewieścich rąk, trzymająca ramę krzesła koło
mnie. Wzrokiem przejechałem po smukłych
dłoniach, długich rękach. Spojrzałem na
twarz. Nie patrzyła na mnie. Właścicielka żeńskich nóg i żeńskich rąk
wpatrzona była – jak zahipnotyzowana – w punkt na podłodze między mną, a
nią. Zamarła. Bez ruchu.
Podążyłem za jej wzrokiem. Jej
pole widzenia znikało gdzieś pod stołem.
Przechyliłem głowę, by zobaczyć w co się tak wpatrywała. Zajrzałem pod stół. Nagle zrozumiałem. Wpatrzona była w moje wyciągnięte nogi
wsunięte pod krzesło, które chciała wysunąć.
Przepraszam. Podkurczyłem nogi. Odsunęła krzesło i usiadła. Bez słowa.
Nie patrząc na mnie. Na kolanach
postawiła sporawych rozmiarów torebkę.
Na stole – formularz urzędowy o nowy dowód osobisty. Pochyliła się i zaczęła wypełniać.
Wróciłem do gazety. Nagle zadziałały te geny. Ten przymus.
Ten instynkt. Usłyszałem swój
własny głos. Zgubiła Pani, czy ukradli? Dalej
niby czytam. Nie patrzę się na nią, ale wiem,
że przerwała pisać i zastanawia się przez chwilę. Nie podnosi wzroku. Zgubiłam.
Znów formularz. Głos dość młody. Nie
trzeba było tyle pić. Tak to jest z
dzisiejszą młodzieżą, zabalują a potem to.
Wciąż niby czytam. Czuję, że
podniosła wzrok i patrzy się na mnie badawczo.
Jestem twardy. Nie odwracam się,
niby patrzę na nią. Wersja macho extra full. Zaczytany.
Wzrokiem wypaliłem już dziurę w gazecie.
Łapię się, że nawet zapomniałem o czym jest ten artykuł, którego już 3
kolumny przecież przeczytałem. Zgadł Pan. Byłam z koleżankami na mieście i następnego
dnia dowód zniknął. Cisza. Kątem oka widzę, że zawzięcie szuka czegoś w
komórce. Nie wstyd Pani? Nawet nie
pamięta kiedy to było. Teraz trzeba
spojrzeć na Fejsa i ustalić fakty, daty.
Udało mi się wstrzyknąć w to zdanie kilka kropli lekko kpiącego i
wystarczająco rozwodnionego jadu. Trafiony. Wyraźnie ją to rozbawiło. Znów podniosła wzrok znad formularza. Zgadł
Pan. Uśmiech. Dalej wertuje komórkę. Mam! Rzuciła się z powrotem na formularz jakby
chciała go zjeść. Nagle coś jej przyszło do głowy i urwała w
pół wiersza. Spojrzała na mnie. Piątek.
Patrzę się na nią. Ostro
było? Baaaa. Uśmiech.
Nie podnosi wzroku. Oboje gramy w
tą samą grę. Pełna non-szalancja. Maksymalny olew. I chęć ciągnięcia tej rozmowy. Ale tak, aby sobie niczego nie pomyślała. Aby sobie niczego nie pomyślał.
Zaglądam jej przez ramię. Adresu
też Pani nie pamięta? Kiepsko …. Znów się uśmiechnęła i patrzy na mnie. Nie. Chwila przerwy. To
skomplikowana historia. Nie ma to
innej odpowiedzi: Takie właśnie lubię. Zastanawia się przez chwilę. Wynajmuję
mieszkanie od gościa, który się z tego nie rozlicza w Urzędzie Podatkowym i nie
chciał pozwolić mi się zameldować w Warszawie na jego mieszkanie. Ale poszłam z umową do urzędu bez jego wiedzy
i już jestem zameldowana. Pełna duma
na twarzy. Przechytrzyłam
skurwysyna. Cwana z Pani…. Szukam słowa.
Lisiczka. Uśmiech niepewności. Nie jest pewna co mam na myśli. Ja tylko myślę: miękkie miłe futerko pod dłonią… chcę pogłaskać…. Może mnie ugryźć. Mówi zdecydowanie. Nie lisiczka. Ale trzeba sobie
radzić.
Jej formularz coraz bardziej mnie
wciąga. Zauważam w nim MEGA punkt
zaczepienia. Mój sygnał. Nastąpił moment prawdy. Postanawiam zagrać o pełną pulę. Niech moje praszczury patrzą i się uczą. Dlaczego
Pani kłamie w formularzu? Szczerze
zdzwiona podnosi wzrok. Gdzie skłamałam? Teraz albo nigdy. Raz, dwa…. Trzy…. W rubryce „kolor oczu” wpisała Pani „szaro-niebieski”, a tymczasem
widzę w nich … podnoszę powoli rękę i dotykam jej policzka i przekręcam powoli
jej głowę w swoją stronę… wpatruję się głęboko w oczy…zieleń i jakby… jakiś odcień piwnego…. Uśmiecha się powoli. Ciągle dotykam jej polika. Jest w pełni świadoma, że stawka
skoczyła. Mam szczerą ochotę ją
pogłaskać po twarzy. Mam ochotę ją
pocałować. Zjeść. Zrobić jej zdjęcie i nosić w portfelu. Puszczam.
Cofam rękę. Też ma ochotę
rozładować, zwolnić. Rozładować sytuację. No
właśnie sama nie wiem jaki to kolor, borykam się z tym od lat…. Ale piwnego? To nowość.
Spuszcza wzrok, ale uśmiech z twarzy nie znika. Sięga do torebki i wyjmuje z niej
puderniczkę. Przygląda się. No
rzeczywiście…. Ale wie Pan, to kwestia oświetlenia. Chowa puderniczkę i wraca do formularza. Ale uśmiech nie znika z twarzy.
My tu gadka szmatka, a ja z niepokojem
zauważam, że mój brat ewidentnie zbiera się do odejścia do okienka. Za chwilę wstanie. Zbiera papiery. Włącza się ten głos w głowie. Weź jej
numer. Panika. Nie wiem co robić. Poproś
o numer. Nie jestem
przygotowany. Nie mam nic w zanadrzu. Nie przygotowałem terenu. Nie robiłem tego od tak dawna. Zapomniałem jak to się robi w ogóle. Po
prostu poproś. Zaproś ją na kawę. Mój brat
wstaje, ale jeszcze rozmawia z urzędniczką.
Nie zawiedź przodków. Wszyscy patrzą. Brat zrobił dwa kroki, ale stanął, odwrócił
się, jeszcze rozmawia. Zaproponuj, że wypijecie drinka. Brat zaczyna iść w naszym kierunku. Wolno, sortuje papiery. Powiedz:
miło się rozmawiało, czy nie miałaby Pani ochoty na kawę i ciastko jutro lub
pojutrze. Brat podchodzi do
stolika. Jedyne co mogę powiedzieć
to: A
oto i mój brat. Czas na nas. Podnoszę się z krzesła nonszalancko, jak
mi się wydaje, i wychodzimy. Brat łapie
w mig. Widzę, że nie próżnowałeś. Jestem
na siebie wściekły. Mijamy śmieszne
marmurowe filary, jakby z Kleopatry i wychodzimy na skwerek przed urzędem. Głupiec. Brat coś mówi, ale nic nie słyszę. Dureń. Przechodzimy przez Poznańską i
Nowogrodzką dochodzimy do samochodu. Frajer.
Odpalam silnik. Ciota.
Ciota. Ciota.
Zanim dojeżdżamy na Mariańską
wyrobić bratu nowe prawko, podjąłem decyzję.
Wracam. Nie mówię nic bratu. Wstydzę się.
Wstydzę się tej bezradności, nieumiejętności i tego, że mi zależy. Że tak bardzo mi na jakiejś przypadkowo
poznanej dziuni zależy. Że nie ogarnąłem
się i nie wziąłem jej telefonu. Że taka
ciota. Na szczęście nie mogę znaleźć
miejsca do parkowania. Szybki plan. Wyrzucę
Cię tu i zaparkuję, a Ty idź załatwić sprawę.
Zaraz dojdę.
Po 15 minutach znów jestem w
urzędzie na Nowogrodzkiej. Widzę
ją. Siedzi. Ciągle sama.
Jak taka kobieta może w ogóle
siedzieć sama. Nie ma już prawdziwych
mężczyzn. Dosiadam się. W ogóle nie jest zaskoczona. Jakby wiedziała, że wrócę. Nie wydaje się zachwycona moim powrotem, a
jeśli jest, to starannie to kryje. Zgubił się Pan? Lekceważący i pewny siebie uśmiech. Ona już
wszystko wie. Już mnie rozszyfrowała. Wymyślam
jakąś głupotę, jakiś głupi powód dla którego wróciłem. Uśmiecha się z pobłażaniem, nawet nie udaje,
że wierzy.
Muszę to ratować. Wie Pani,
powiem Pani prawdę, ale – rozglądam się niepewnie i tajemniczo, ściszam
głos i pochylam się do niej, mówiąc szeptem – proszę o tym nikomu nie mówić. Jest
czujna i od razu wie, że się nabijam. Ale
odzyskałem inicjatywę. Uśmiecha się,
ścisza głos i pochyla do mnie. Słucham, może mi Pan zaufać. Mówi do mnie, jakby szeptała mi do
ucha. Patrzę się jej głęboko w
oczy. Jest tak słodka. Mam ochotę rzucić się przez stół i ją
zjeść. Jak ciasteczko. Ona się nadal uśmiecha. Ledwo trzyma poważny wyraz twarzy. Za chwilę wybuchnie. Rozglądam się dwa razy tajemniczo dokoła i
jadę dalej. Ja… ja tak naprawdę to tu …. pracuję…. Znów się uśmiecha. Niepewnie.
To już permanentny uśmiech na jej twarzy. A co
Pan tu robi? Biorę oddech. Ja to
zostałem zatrudniony… do….rozbawiania petentów. Wybucha śmiechem. Taaaaak? To proszę mi opowiedzieć jakiś kawał! Jak na złość po prostu pustka w głowie. Absolutnie NIC. Czuję się, jakbym był z nią w łóżku i nie
chciał mi stanąć. Taka klapa. Koncentruję się i nic. Już wiem, że nic z tego nie będzie. Jest mi wstyd. Nie
chce mi… o mały włos nie powiedziałem – stanąć. Nie przychodzi mi nic do głowy w tej chwili,
to dopiero moje praktyki. Myślałem,
że to dobre wyjście z sytuacji, ale jest rozczarowana, to widać.
Szuka dla mnie ratunku. Patrzy się na mnie, analizuje każdy szczegół
i nagle zauważa zieloną opaskę na mojej prawej dłoni. Widzę w jej spojrzeniu odkrycie i radość:
EUREKA, jesteśmy uratowani. A to co? Dotyka opaskę, dotyka mojej dłoni. Delikatnie wozi palcem po opasce, aby za
chwilę zabrać rękę. Zalotnie. Hmmmm. Długa historia, co teraz? To
długa historia. Skomplikowana. W ogóle nie łapie przynęty. To
niech ją Pan skróci. Trzy zdania. Ostro, ostro.
Jak łagodny baranek pozwalam jej zmusić siebie do zamknięcia
najistotniejszej historii miłosnej moich ostatnich 4 lat do jednego
zdania. Przegapiłem pewną bardzo ważną sprawę w życiu i ta opaska ma mi
przypominać, aby nigdy więcej czegoś nie zawalić: mam żyć chwilą i nie marnować
okazji. Znów dotyka opaski. Sunie wolno palcem po niej. Hmmm. Tyle treści w kawałku … to skóra? Reaguję natychmiast. Łapię ją za dłoń, kiedy jeszcze dotyka mojej
opaski. To, czy… przesuwam jej dłoń i teraz dotyka skóry na grzebiecie mojej
dłoni. Mojej skóry. … czy
to? Jej dotyk na mojej dłoni mnie
koi. Przyjemnie jest trzymać jej
dłoń. Jest wyraźnie zaskoczona. Puszczam.
No więc? Uśmiecha się i patrzy mi w oczy. A pan
ma niebieskie oczy? Zmieniła
temat. Uciekła. Moje
oczy są różnych kolorów, a ludzie widzą w nich w to co, co chcą zobaczyć. Chwila namysłu i powrót. Czyli
jednak realizuje Pan postanowienie o niemarnowaniu czasu. Uśmiecha się znacząco. Opaska
działa.
Zauważam z niepokojem, że na
ekranie wiszącym tuż koło godna na środku sali wyświetla się kilka numerów, z
których ostatni to F050. Ona ma numer F055. Czas brać się do roboty. Znów czuję nagły przypływ impotencji. Nie,
proszę, nie rób mi tego. Mówię sam
do siebie. Ona coś mówi, ale ja już nie
słucham. Wyjmij komórkę i daj jej aby wpisała swoje dane. Uśmiecham się głupkowato i przytakuję
jej. Chyba nie zauważa, że nie
słucham. Zaproś ją na wakacyjnego drinka, aby opowiedzieć jej o opasce. Za chwilę jej numerek. Człowieku
ogarnij się, raz… dwa …. Trzy….. Jej
numerek wyświetla się na ekranie. Ona
podnosi się i idzie w kierunku okienka. Jak zbity pies wstaję i wychodzę. Impotent.
* * *
Kilka godzin później rodzi się w
mojej głowie zabójcza myśl. Przecież lampiąc się żałośnie w jej
formularz, zdobyłeś jej imię i nazwisko…. Internet teraz taki wszechobecny… To niestety wynik podobnej historyjki
dawno temu, udanej. Wówczas, dziewczyna
była pod wrażeniem, że ktoś zadał sobie trud szukania jej w świecie. Wynikły z niej romantyczne wieczory, upojne
noce, wesołe śniadania. Automatycznie
założyłem, że to musi zawsze działać. Tutaj
działałem pod presją czasu. Trzeba kuć
żelazo póki gorące. Zbliżał się weekend,
a moje dni w Warszawie były policzone. Oczyma
wyobraźni widziałem ją, śmiejącą się do rozpuchu z moich żartów w Paparazzi na
Mazowieckiej, czy gdzieś na patio na Foksal, z Cosmo w ręku, bawiącą się
włosami zalotnie. Wbrew zebranemu materiałowi
dowodowemu, czułem się jak zwycięzca i po prostu W I E D Z I A Ł E M, że ona
będzie moja. To tylko kwestia kilku
dniu.
Odpaliłem Google’a. Jest. Po 30 minutach zarysowało się kilka
opcji. Postanowiłem odpalić wpierw z
Fejsa. Witam Ewo. Urząd Miejski się
kłania. Chciałbym uściślić kolor Pani oczu.
Zakładam, że na świeżym powietrzu, z kawką lub drinkiem w ręku,
prezentuje Pani szereg nowych barw, które Urząd chciałby doprezyzować......
Wysłał w tym celu swojego specjalistę...
Wtedy tego nie ogarnąłem, bo pisałem to pod impulsem i presją czasu, ale
to był stek bzdur. Ani porywających, ani
śmiesznych, ani zalotnych. Z perspektywy
czasu, słowo „specjalista” kole drutem do robienia na drutach prosto w oko. Pierwszy zgrzyt nadchodzi już po
sekundzie. Fejs mnie informuje – dopiero
po naciśnięciu „wyślij” - że ponieważ nie jesteśmy „znajomymi” na FB, to mój
żałosny sonet wyląduje w kosztu, tj. nie w skrzynce przychodzącej, ale w
folderze „inne.” To taki eufemizm na
„śmiecie, których nikt nigdy nie przeczyta”.
Mogliby o tym informować przed wysłaniem, nie trudziłbym się, nie
zrobiłbym z siebie błazna. Ale
postanawiam dać jej dzień na odpowiedź.
Gdy nie nadeszła odpowiedź,
założyłem optymistycznie, że nie dostała maila.
Historia stara jak świat. Wszyscy
tak zakładają, nawet ja, stary, dojrzały i doświadczony dziad. To wszystko wina Fejsa. Co za
brak kompetencji. Czas na „Plan
B”. Moja słodka Ewa, moja przyszła żona
i przyszła matka moich licznych przyszłych dzieci, do najroztropniejszych nie
należy, bo umieszcza na internecie swoje całe CV. Wersja full
option – numer telefon, email, szkoły do których uczęszczała, nawet jakiś
adres. To niebezpieczne. Jakiś psychol z pewnością zrobiłby z nich
użytek. Gdzieś w tle umysłu przechodzi
mi jak błyskawica myśl ale ja przecież
nie jestem psycholem, więc nie zrobię z nich żadnego użytku, po czym jakby
nigdy nic, nie widząc sprzeczności, zapisuję w telefonie jej numer telefonu ściągnięty
z netu. Piszę do niej SMSa. Urząd
Miasta Stołecznego bardzo romantycznym miejscem nie jest, a tyle udało się z
niego wykrzesać. Czy nie ciekawi Pani
ile dałoby się wykrzesać z kawiarenki, z letnim grzesznym koktajlem w ręku, w
promieniach słońca, gdzie czas nie płynie?
Ustalilibyśmy wreszcie jaki Pani ma naprawdę kolor oczu, w jedynych
warunkach które tak naprawdę się w życiu liczą – w chwili, gdy ktoś w nich
tonie. Powinna być jakaś zasada, że
przed wysłaniem e-maila, czy SMSa, ludzie idą na badanie psychiatryczne. Panel ekspertów orzeka, czy ten osobnik jest
intelektualnie i emocjonalnie zdolny do korzystania ze zdobyczy technologii
bezpośredniej komunikacji. Mnie
uratowałoby to przed kilkoma spektakularnymi wpadkami. Po wysłaniu tego bełkotu poszedłem na
siłownię.
Po powrocie z sali po 3 godzinach
okazało się, że na szczęście mój provider,
Orange, zainterweniował. SMS nie
przeszedł. Przypomniał mi się zidentyfikowany,
ale ciągle nierozwiązany problem, na który natknąłem się już kilka tygodni wcześniej:
moja komórka nie przesyła długich SMSów.
Niestety nie wyciągnąłem właściwych wniosków z tej kolejnej, czwartej już,
porażki w polowaniu na Ewę. Niestety
intensywny trening na siłce nie podziałał trzeźwiąco. Narodził się w mej głowie kolejny błyskotliwy
pomysł. Podziel SMSa na kilka krótszych.
Jak ktoś chce sobie zrobić krzywdę, to nic go nie powstrzyma. Podzieliłem SMSa na cztery mniejsze. Poszły.
Jeden za drugim. Cztery gwoździe do
mojej trumny.
Gdy weekend minął i moje wielkie
plany uwodzicielskich i pełnych romantyczno-zmysłowego napięcia drinków w Sketchu i seksownych tańców w Foskal XVIII tudzież w Syrenim Śpiewie do białego rana rozpłynęły
się we mgle nudnych dni i jeszcze bardziej deszczowych wieczorów, powoli
zaczęło do mnie docierać, że być może Ewa nie była tak zakochana we mnie jak mi
się pierwotnie wydawało. Być może Ewa
nie myślała o mnie, jeszcze, jak o
przyszłym ojcu swoich pociech. Być może
stanie się to dopiero za kilka dni. Maks
za tydzień. Być może fakt, że jakiś
psychol zagadujący ją w urzędzie miejskim, gdy ona tylko chciała wyrobić sobie
dowód, zaglądający jej przez ramię i de facto
kradnący jej dane osobowe, potem
podstępnie piszący do niej najpierw na Fejsie, potem zasypujący ją deszczem
następujących po sobie natrętnych SMS-ów, nie wzbudził w niej od razu
miłości. Być może nasze uczucie musi
dopiero się rozwinąć i zakwitnąć. Być
może jednak sprawiłem złe wrażenie. Szansa
malutka, ale nie można wykluczyć, że jest szansa 1/1000000000 że się po prostu
zbłaźniłem.
Doszedłem do – wówczas
oczywistego – wniosku, że najlepszy pomysł aby zatrzeć złe wrażenie wywołane
narzucaniem się i natrętnymi wiadomościami, to zintensyfikować kontakt z
przedmiotem tego molestowania. Po prostu
muszę do niej zadzwonić. Za mało mnie w
jej życiu. Z pewnością, jak zobaczy, że
dzwoni do niej ten psychol, co ją zadręczał swoją osobą przez ostatni tydzień,
to na pewno odbierze i z przyjemnością pogada.
Ja jej wszystko wyjaśnię, naprawię złe wrażenie i nasza przyjaźń – ba, nie
bójmy się użyć tego słowa: nasz romans – ruszy z kopyta. Przecież jestem taki fajny. Nie może nie ulec mojemu czarowi. Wykręcam numer. Zajęte.
Wykręcam raz jeszcze.
Zajęte. Wykręcam tysiąc
razy. Zajęte. Nie odbiera.
Zajęte. Wyłączony numer. Dzwoni telefon, ale ktoś odrzuca
rozmowę. Zajęte. Wyłączony telefon.
Stoję w bramce na Lotnisku
Okęcie. Kończy się mój wielotygodniowy
pobyt w Warszawie. Ewie nic już nie
grozi, bo na kilka tygodni wracam do siebie.
To chcę jej właśnie zakomunikować, ale ona ciągle namolnie i natrętnie
nie odbiera. Ja ją chcę od siebie
zbawić, a Ewa za nic w świecie nie chce o tym usłyszeć.
W tej chwili już nie wiem co mną
powoduje. Wiem, że się zbłaźniłem. Wiem, że w jej oczach muszę być
psychopatą. Wiem, że cokolwiek miało lub nie miało
miejsca w Urzędzie Miejskim na ulicy Nowogrodzkiej zostało – jak w kwasie
solnym – rozpuszczone w mojej głupocie, namolności, natarczywości,
niecierpliwości, psycholstwie. Dlaczego
mi zależy na tym, co sobie jakaś przypadkowa dziunia, jakieś 50-ileś kilo wody,
wapnia i innych chemikali o mnie myśli.
Nie znam jej, nie poznam, jak pojawiła się w moim życiu tak i znikła –
co za różnica co ona o mnie myśli. Czy
to moja miłość własna pcha mnie do odkupienia się w jej oczach? Urażona duma?
Cień nadziei, że jednak coś będzie?
Co by to nie było, popycha mnie
to do ostatniego kroku. Po wiadomości na
Fejsie, SMSach i nieodebranych telefonach – piszę do niej e-maila. Z perspektywy czasu jest stonowany, zbyt
przepraszający, zbyt łaszący się i niepotrzebnie ciągle ją
komplementujący. Pani Ewo. Dzwoniłem dzisiaj do
Pani przed wylotem z Polski, ale nie odebrała Pani. Dzwoniłem, bo chciałem Panią przeprosić i
uspokoić, bo pomyślałem – po czasie, niestety – że być może mogła się Pani
przestraszyć, że jakiś psychol ją prześladuje.
Spokojnie, nic z tych rzeczy, jestem normalny i już znikam. Ma zresztą już Pani moje i imię i nazwisko,
więc może odetchnąć z ulgą (lub sprawdzić w kartotekach J). Po prostu tak miło nam się gaworzyło, że –
znów po czasie, niestety – pomyślałem, że spróbuję Panią wyciągnąć na światło
dnia, by się tym pięknym Pani oczom bliżej przyjrzeć. Po kilku próbach odtworzyłem imię i nazwisko
(pamięć żałosna, ale niestety przypomniałem sobie), stąd numer tel i ten email
(zbłaźniłem się też na FB, ale być może to zostało zutlizowane jako junk). Łatwo się w tych próbach zapędzić i zgubić
umiar gdzie kończy się próba a zaczyna napastowanie. W każdym razie jeszcze raz przepraszam,
jeżeli przesadziłem i Panią zaniepokoiłem. Wysłałem i wsiadłem do
samolotu.
Ewa nigdy na nic nie odpowiedziała. Na wiadomości z Fejsa, na SMSy, na telefony
czy na email.
* * *
Kilka miesięcy później, stoję w Vision Express w Arkadii. Przymierzam setną już parę ramek tego
dnia. Już wszystko wydaje się takie
same. Już nie mogę. Obracam się i mam iść do następnej półki, gdy
nagle stojąca obok kobieta odzywa się do mnie.
Powoli i badawczo. Dzień Dobry Panu. Stanąłem wryty i patrzę. Twarz lekko znajoma, ale nie kojarzę. Pełna koncentracja. Po chwili już wiem. BEEP.
MATCH. Patrzę na Ewę i nie jestem
w stanie nic z siebie wydobyć.
Cieniutkim głosem piszczę: Dzień Dobry.
Przepraszam. Do widzenia. Wybiegam.
* * *
Nigdy nie ustaliłem czy tego
dnia, wiele miesięcy później, w Żurawinie to była Ewa. Wiem jedno.
To tylko kwestia czasu zanim ją znów spotkam. Tym razem będę gotów. Do trzech razy sztuka.